Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

17 września 2013

Most to piękna rzecz...


Już kiedyś pisałem jak wesoło jeżdżę do pracy na Wyspie – przez stepy akermańskie, oczerety i bagna godne Florydy żeby tylko ominąć pochłaniające całą okolicę giga-kory. Trudniej jeździ się już chyba tylko na Syberii i pod ostrzałem wroga. Po długim planowaniu, morderczych testach i wyczerpujących próbach wypracowałem sobie wreszcie hiper-ekspresową trasę, na której jestem w stanie w szczycie formy osiągnąć średnią nieco ponad 30 km/h. Jak tak się dobrze na to popatrzy, to jest wręcz rewelacja – więcej niż zdezelowany Ursus albo średnio chory koń. Idziemy z postępem (tylko, cholera, dokąd).

Lokalne władze i centralna grupa dywersyjno-zaczepna znana powszechnie pod nazwą „rządu” ustaliły niesamowicie aktywny sposób poradzenia sobie z problemami komunikacji na Wyspie – olać. Wszyscy urzędnicy założyli, że ludzie pozbędą się śmierdzących, katastrofalnie niewygodnych i zupełnie nieporęcznych samochodów na rzecz komunikacji publicznej, w której z reguły ktoś właśnie puścił długiego obfitego bąka, a ktoś inny testuje jak długo można się nie myć a ludzie się jeszcze nie odsuwają marszcząc nosy. Cóż, podróżowanie komunikacją publiczną na pewno jest niesamowicie ekscytujące i eleganckie; jest z tym tylko kilka zupełnie drobnych i pomijalnych problemów. Po pierwsze komunikacji publicznej w Jukeju z reguły nie ma dokładnie tam gdzie jej potrzeba. Po drugie jak już jest to z reguły i tak jej nie ma bo dowolna jej forma (a zwłaszcza autobusy) jeżdżą jak się im żywnie podoba. No dobra, nie do końca – pilnują się bardzo żeby nie jeździć tak jak jest napisane na rozkładzie. Po trzecie i tak nie wiadomo gdzie wsiąść i wysiąść, bo nikt nigdy nie wpadł na to żeby gdziekolwiek opublikować listę przystanków – z reguły podaje się pierwszy, coś w środku i ostatni. Po czwarte część kursów zamiera o godzinie 16:00, no bo wszyscy już przecież siedzą w domu i oglądają filmy żrąc czipsy z octem. Po piąte – jak taki na przykład autobus jest pełen (a rzadko jest) to kierowca do środka nikogo nie wpuści. „Noł plejs” brzmi wyrok. Nie „jakoś się zmieścimy”, nie „proszę państwa, proszę się posunąć”. Nie. „Tu ze tri”. Po szóste jak się nie ma w miarę wyliczonego pieniążka za przejazd – też się nigdzie nie pojedzie choćby taszczyło się skrzynkę złota albo czarną kartę kredytową „American Express”. Po siódme – ta sama linia potrafi jechać do jednego z wielu celów 17-ma różnymi drogami (każdy kurs inną) żeby było łatwiej dotrzeć na pewno tam gdzie się nie chciało. Są jeszcze inne pomysły – jak choćby zbudowanie drogi tylko dla autobusów (tutaj to się zwie „basłej”) w szczerym lesie bo przecież ruch jest taki, że głowa mała akurat w tym miejscu albo wybudowanie nad tym basłejem kładek dla pieszych, pod którymi nie mieszczą się piętrowce (które tutaj są wszędzie).

Taki na przykład dojazd do biura mojej firmy. Jest, owszem, przystanek 200 metrów od biura. Autobus pojawia się tam ... dwa razy dziennie. O 10 rano wioząc 3 dzieciaki do szkoły w najbliższym mieście (reszta jest wieziona samochodami, ale o tym za chwilę) i z powrotem o 16 wracając z owymi 3-ma dzieciakami. Najbliższy w miarę normalny przystanek (autobus co godzinę jak akurat ma ochotę) jest 6 km dalej. Kolej uznano za niepotrzebną i zamieniono na łąkę na początku lat siedemdziesiątych. Czyli mogę spokojnie przyjechać do roboty konno, na łyżwach, przylecieć balonem albo wystrzelić się z działa – nie ma problemu.

Zatem zostaje tylko cholerne auto…

Tutaj drobna uwaga co do dzieciaków i wożenia ich do szkoły. Kraj jest tak niebezpieczny, że dzieciak nie może do szkoły pojechać tutejszym gimbusem (który z reguły przypomina najbardziej wypasione liniowce polskich pekaesów) a już sama myśl na posłanie kurdupla na rowerze albo na piechotę jak ma 300 metrów mogłaby posłać rodziców do pierdla. Więc każdą pociechę wozi się autem, najlepiej 6-metrowym Audi Q7 palącym 25 litrów na setkę („producent w katalogu podał 6.25 przy spokojnej jeździe”) „bo bezpiecznie”. Efekt jest taki, że jak nadchodzi czas wakacji albo ferii w szkołach – drogi pustoszeją do akceptowalnego poziomu i da się żyć. Moje pierwsze wnioski były dosyć ciekawe jak zwróciłem na to uwagę. Pierwsza myśl była taka, że Anglia to bogaty kraj i uczniowie jeżdżą sobie do szkoły własnymi samochodami. Nawet 5-latkowie. Po spędzeniu jakiegoś czasu na Wyspie skłaniałem się jednak ku wnioskowi, że to raczej 70% społeczeństwa wciąż uczęszcza do szkoły podstawowej. Na złożenie wniosku „zamknijmy więc szkoły” jeszcze nikt nie wpadł, ale nie założyłbym się, że tak się wkrótce nie stanie. Więc jadą ekologicznymi SUVami mamusie odwrócone do ubabranej emememsami pociechy wypruwającej z kogoś flaki na swoim tablecie; mamusie, które zwracają uwagę na wszystko tylko nie to, co się dzieje na drodze. Startują ze świateł z opóźnieniem tylko trzech cykli, za to hamują dwa metry za późno za czymkolwiek co jedzie przed. No i – zapomniałem – gwarantowana prędkość maksymalna podczas każdego deszczu (co nie jest tak niespotykanym zjawiskiem w tym kraju) to 17 km/h.

W tym wszystkim jakoś się trzeba znaleźć żeby dotrzeć do roboty. Ja wykorzystuję dla zmylenia wroga most przez Tamizę, o którym wszyscy zapomnieli. A zapomnieli, bo należy do prywatnej firmy i przejazd przez niego kosztuje dramatyczną kwotę 40 pensów (ok. 2 PLN). I tak sporo, bo – jak głosi oficjalny komunikat (tylko z XVIII wieku) przejazd przez most kosztuje „pół pensa za każdego pieszego, owcę, dzika lub świnię oraz dwa pensy za każde koło przejeżdżającego powozu” – autentyk, ten kraj tak ma. Zatem za 40 pensów od auta (wypada po 10 pensów za koło) to kompletne zdzierstwo i nikt sobie tym mostem doopy nie zawraca. Więc sprawa byłaby kompletnie idealna gdyby nie to, że most ma z górą 100 lat i powoli zmierza w kierunku dna Tamizy, nad którą (na razie jeszcze) stoi. Więc firma – właściciel mostu – ogłosiła jego wymianę na nowy. Cóż, jak sobie policzyłem ile tych 40-pensowych opłat trzeba zebrać na wymianę mostu to wyszło mi, że trzeba składać do koopki pi razy drzwi 1000 lat na most o 100-letniej żywotności. Na takich odkrywczych metodach opiera się gospodarka Wyspy.

Niestety pewnego pięknego deszczowego dnia przeczytałem przerażony w Internecie, że pieniądze na wymianę mostu SĄ. Nie wiem skąd, nie wiem jak, ale będzie budowany nowy most. Świetnie, wreszcie jakaś drogowa inwestycja. Okej, ale wszyscy zapomnieli o jednym drobnym fakcie – niestety nie ma miejsca żeby postawić na raz dwa mosty – stary żeby sobie ludzie jeździli i właśnie budowany nowy. Zatem trzeba najpierw rozgwiździć stare barachło, a potem w pocie czoła stawiać nowy. Co to oznacza w rzeczywistości Imperium? A mianowicie sąsiednie przeprawy są jakiś pierdyliard mil w górę rzeki w wiosce przez którą dawniej nie mogła przejechać fura z sianem bo się nie mieściła i dwa pierdyliardy mil w dół rzeki w Reading gdzie średni czas oczekiwania na przejazd przez rzekę wynosi 2 tygodnie (jak nie ma szkół – 15 sekund – naprawdę mnie to rozwala). Rozwalenie mostu oznacza, że wioska po północnej stronie Tamizy (nawiasem mówiąc – jedno z najładniejszych miejsc w okolicy - Whitchurch-on-Thames) zostanie bez: 1) lekarza, 2) straży pożarnej, 3) dostępu do komunikacji kolejowej (stacja kolejowa jest po drugiej stronie rzeki), 4) dostępu do komunikacji autobusowej (jeżeli w ogóle jakąś stwierdzono), 5) większości sklepów, 6) większości miejsc pracy. Natomiast wioska po południowej stronie nie będzie miała dostępu do: 1) największej szkoły, 2) największego w okolicy pracodawcy – BP – który ma w okolicy swój dział badawczo-rozwojowy, 3) najlepszych pubów (to pewnie wywołało kilka miejscowych manifestacji).

Słowem – życie jak w IX wieku przedzielonym naturalną barierą nie do przebycia. Kiedy nowy śliczny most zostanie oddany? Podobno na wiosnę 2014, ale jak to się uda to ja nazywam się Rusałka Amelka a Anglicy pokochają się jutro z Francuzami na zawsze. Miejscowe władze potraktowały pytania i pretensje swoich mieszkańców stwierdzeniem, że „wszystko jest pod kontrolą”. Jasne, że jest pod kontrolą. Rzeki. Jak 1000 lat temu…

Na koniec - zdecydowanie najśliczniejszejsza uwaga odnośnie wymiany mostu jest taka, że „w okresie od listopada 2013 do marca 2014 zostanie zamknięta również rzeka”. Hmmm… W mojej chorej wyobraźni już zobaczyłem tysiąc chińskich „water managers” przelewających wiadrami Tamizę sprzed mostu – za most. Niekończący się sznurek małych czerwonych chińskich wiaderek. Ale, chwila, chwila!!! Gdyby to było tak zorganizowane – dałoby się tamtędy PRZEJECHAĆ. Niestety, dotyczy to tylko ruchu na rzece, nie rzeki. Ech…

Z różnych ciekawych pomysłów jak przebywać niebotyczną rzekę o szerokości 50 metrów bez pomocy mostu, wybrałem dwa najlepsze:

Na koniec - winowajca całego zamieszania:
A tak niewinnie wygląda...

24 maja 2013

Dlaczego na Wyspie morduje się piekarzy

Jadę sobie do pracy i słucham radia. Radia w Anglii są albo fatalne, albo jeszcze gorsze. Za wyjątkiem łykendów kiedy nie da się w ogóle słuchać szlamu sączącego się z głośników. No ale coś trzeb robić w aucie oglądając dupę tego samego samochodu w tym samym miejscu od ostatnich piętnastu minut.

Oczywiście - radio jak to radio - wysysa resztki szarych komórek i powoduje dziedziczne zdebilenie z przemieszczeniem bombardując stekiem idiotycznych konkursów dla kretynów i krzykliwymi reklamami zaprojektowanymi przez stado głuchych koczkodanów. Na Wyspie jednak trafiają się w radiu czasami nieco dziwniejsze kawałki - a mianowicie krótkie spoty fundowane przez rząd mające na celu uświadomienie społeczeństwa. Jest to dosyć niespotykane w Polsce, ale tutaj zdarza się często. Mają one z reguły postać mniej więcej taką "Idź na uniwerstytet, ucz się, będziesz zarabiał kupę kasy a inaczej zostaniesz na zawsze imbecylem i będziesz naprawiał rury od sraczy". Cóż, pomijając to, że dla sporej części społeczeństwa jest zdecydowanie za późno, a dla jeszcze większej grupy naprawienie rury od sracza stanowi zdecydowanie zbyt poważne wyzwanie, trudno odmówić takim pomysłom jakiegoś głębszego sensu.

Więc jadę i słucham jednego takiego spotu dotyczącego bezpieczeńtswa na drogach. Jak to często tutaj się zdarza, angielski artykułowany przez Anglików przypomina raczej wzmożone tarło jeży albo tokowanie chorego wielbłąda i człowiek zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem w Polsce nie uczył się złego języka.
Słyszę więc coś takiego: "Syerti byejkers are kilt łor jindżert jewry dej łon rołds". No dobra, siedzę i trawię. Po zastosowaniu filtrów sygnałowych z radzieckich łodzi podwodnych i bardzo dowolnym tłumaczeniu na polski dostaję "Trzydziestu piekarzy codziennie ginie lub jest rannych na drogach".

Hmmm...

Cholera. No dobra, to co sprzedaje się w tutejszym sklepie i nazywa "pieczywem" to jest prawdopodobnie materiał na odrębny artykuł. Dość powiedzieć, że "wyroby" umieszczone na półkach marketu tam gdzie w Polsce można kupić kiepski chleb i waciane bułki, powinny być albo szybko i bezzwłocznie zutylizowane przez zakład odpowiedzialny za recyclying materiałów niebezpiecznych dla zdrowia i życia człowieka albo przeniesione na odpowiednie regały w tutejszej "Castoramie" (nazywającej się "B&Q") z reguły opisane "Materiały ociepleniowe" albo "Wycieraczki pod drzwi", ewentualnie "Pożywki dla roślin". To miękkie, ciastowate, klejące się do podniebienia, wypełniające i rozsadzające żołądek, kompletnie oklapciałe albo spleśniałe po 7 minutach od kupienia gówno oferowane tutaj jako pieczywo nie da się przyrównać do niczego. Jedyne co da się zjeść po wytłumaczeniu sobie, że nic innego nie ma, to miejscowa i jakże tradycyjnie Angielska une baguette.

Fajnie, ale żeby od razu uganiać się za piekarzami i ich za to mordować? Fakt, sam czasami mam ochotę niejednemu "jebnąć" albo zwyczajnie kopnąć go w dupę za delikatesy, które nam funduje, ale żeby ich kasować? Rozjeżdżać samochodem? Jakoś ciężko mi to pasuje do flegmatycznych Anglików i ich poglądów, że "Kuchnia angielska nie jest taka zła. Mimo tego, że wszystkie narody poza Anglikami zgodnie twierdzą, że takiego badziewia jeszcze nigdy nie jedli. Jest inna".

Więc kombinuję o co chodzi z tymi biednymi "Syerti byejkers". I tutaj olśnienie. Nie "byejkers" tylko BIKERS (co powinno być czytane "bajkers"). Trzydziestu motocyklistów. Nie piekarzy w odwecie za gumofilcowe "bułki" i watoszklany "chleb".

W sumie szkoda. Może gdyby ktoś zamordował tutaj jakiegoś piekarza, a potem kilku kucharzy a już na pewno spore stadko masarzy - specjalistów od "kiełbasy" - zrobiłoby się tutaj trochę lepiej. Wtedy zostałby już "tylko" problem pogody, bo napierdziela deszczem właściwie od początku roku i jest +5*C...

Cóż, zapraszamy na WYSPĘ. :-)

22 maja 2013

Tradycja? Przeżytek?

Postanowiłam se torebkę uszyć, a co. Ze starego, sztruksowego płaszcza, bo co ma leżeć i się marnować. O, gupia ja.

Detalicznego projektu torebki omawiać nie zamierzam, ale sztruks po obmacaniu okazał się być za miękki, czyli torebka wyglądałaby jak wór ziemniaków, czyli że trzeba ją czymś usztywnić. Dla tych, co nie wiedzą - taki usztywniacz do tkanin nazywa się flizelina po polsku, a po angielsku nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi. Na oko chciałam szukać po sklepach, a nie pytając. Zresztą, nawet gdybym wiedziała, nic by to nie zmieniło, lecz o tym później.

W sklepie w centrum, pod szumną nazwą 'Fabric' takiego cuda nie znalazłam. Poszłam więc do sklepu poza centrum, który nazywa się 'HobbyCraft' i który mówi, że ma wszystko do robótek ręcznych. Kłamie. Ma mnóstwo badziewia made in China, które się do niczego nie nadaje, trochę farb, parę koralików i innych elementów do wyrobu biżuterii, niezgorszą ilość różnokolorowych włóczek. Ale wybór tkanin żałosny.

Wracałam mocno wściekła, bo nie miałam pomysłu, co dalej, i okazało się, że przechodzę obok Jackson's Corner. To weszłam. O 'Jacksons of Reading' dowiedziałam się od mojej nauczycielki angielskiego, Mariamy, która nawet zawlokła nas kiedyś do środka, żeby pokazać najstarszą w UK - i działającą - pocztę pneumatyczną. Że niby kasjer wysyła gotówkę do obwarowanego pomieszczenia, gdzie żaden shoplifter się nie włamie. Nowoczesność, tylko - jak się okazuje - rodem z dziewiętnastego wieku. Sądząc z tego, co mają w środku, spoty reklamowe powinni wydrapywać na glinianych tabliczkach, ale nie - mają nawet stronę internetową, która wygląda równie powabnie, jak wnętrze :) Jeden z najbardziej nowych niusów (sprzed niemal roku) obwieszcza: 'JACKSONS IS READINGS OLDEST DEPARTMENT STORE, FOUNDED IN 1875 AND STILL OWNED AND MANAGED BY THE JACKSON FAMILY.
WHY NOT VISIT US TODAY. JACKSONS STILL OPERATE A LAMSON PNEUMATIC TUBE SYSTEM FOR ALL CASH PAYMENTS, THE LAST FULLY WORKING EXAMPLE TO BE FOUND IN A SHOP IN THE UK'. Ludzie głosują nogami, więc ten relikt zamierzano zamknąć z braku klientów, lecz wtedy pojawiły się wrzaski prostestu, by chronić tradycję (oraz strona internetowa, która miała udowodnić, że sklep stary, ale jary) i - póki co - Jacskon's Corner nadal stoi i nadal ma pocztę pneumatyczną oraz swoje departamenty, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu.

No, ale weszłam przecież.

Wnętrze jest mocno pokrętne i zawiera w sobie - z tego, co ja dostrzegłam - DEPARTMENT z niewielką ilością badziewnych biustonoszy (bardzo drogie), DEPARTMENT z niewielką ilością torebek, których ja bym nie nosiła, ale moja świętej pamięci prababcia z radością; DEPARTMENT z czymś, co wyglądało jak poszewki na poduszki, DEPARTMENT z dużą ilością włóczek w kolorach mdłych, DEPARTMENT for man, DEPARTMENT, gdzie buty wystawili (kurde, niektóre bym nawet założyła, gdyby nie kosztowały np. 80 funtów, a ja nie dałabym za nie więcej, niż 40). No i DEPARTMENT, gdzie było napisane 'crafts'. Zeszłam po schodkach i znalazłam flizelinę.

No i zaczął się problem :)

Rozejrzałam się po DEPARTMENT, nikogo. Obmacałam, czy to, co znalazłam, to to, co chcę. Tak. No to jeszcze raz się rozejrzałam, nikogo... Więc wzięłam zwój tej flizeliny i myk myk po schodkach, do działu z włóczkami. Za ladą staruszka, na oko lat 75+ (nie nabijam się, powaga). Podeszłam z tą flizeliną, staruszka wpadła w popłoch i zwiała w tempie właściwym dla staruszek, ale skutecznie. Ja zdębiałam nieco, ale nic - rozejrzałam się po okolicy. Nikogo. Zrobiłam parę krokówi i zajrzałam za winkiel. Patrzę - pomyka inna staruszka, na oko lat 75+ (no, przysięgam, że nie mniej!). Na pewno z obsługi, nie klientka. Może to jakaś ciocia Jackson, albo prababcia, nie wnikam. The family store, może mają dużo starych kobiet w rodzinie... Pokazałam jej zwój flizeliny i powiedziałam, że chcę kupić metr tego. Staruszka wpadła w popłoch. Wzięła ode mnie ten zwój, popatrzyła z bliska, oddała mi, ale w połowie gestu zabrała z powrotem... Upewniła się, czy na pewno to chcę kupić i ile. No, mówię, metr. Niech będzie dwa jardy. Angielski system miar wcale jej nie uspokoił. Zniknęła na chwilę za winklem; myślałam, że nie wróci, ale wróciła - dzielna kobita. Powiedziała mi, że musi to uciąć. No jasne, że nie odgryźć. Zniknęła za innym winklem  (sklep jest naprawdę mocno pokręcony) więc poszłam za nią i zobaczyłam, jak konferuje z dwoma innymi staruszkami (75+, jak Mamę kocham!). Wróciła, uśmiechnęła się nerwowo, poszła za kolejny winkiel, zza którego wywlokła kobitę dla odmiany młodą, za to ciemnoskórą (może chodzi o zachowanie poprawności politycznej), pokazała jej flizelinę i powiedziała, że musi to uciąć. Ta młoda popatrzyła na mnie z najwyższą niechęcią i powiedziała 'aha'. Następnie wywlokła zza kontuaru nożyczki i (chyba) odmierzyły (wspólnymi siłami) ten oczekiwany przeze mnie metr (lub dwa jardy, nie sprawdziłam jeszcze). Po czym ta młodsza zaczęła to mozolnie ciąć i - no jak babcię kapciem! - odkrojenie metra (lub dwóch jardów) flizeliny zajęło jej nie mniej, niż 5 minut. Ja w tym czasie oglądałam różne badziewne torebki, bo to był DEPARTMENT od torebek.

Po odcięciu tego kawałka od głównego zwoju złożyły go i nastała nerwowa atmosfera. Znaczy, bardziej nerwowa, bo nerwowa już była wcześniej. Ja stałam z drugiej strony kontuaru i się uśmiechałam serdecznie, bo już wiedziałam, że to dla mnie cenne doświadczenie. Staruszeczka patrzyła się na złożoną w kostkę flizelinę, potem zaczęła kręcić zwojem, od którego odcięła ten kawałek, ale w końcu spod oka zaczęła nerwowo zerkać na mnie. Więc - wiedząc o co chodzi - powiedziałam, że  nie wiem, ile to kosztuje. I że mam nadzieję, że nie jest drogie. Hmm... Staruszka i ta młoda poszeptały coś do siebie, nacisnęły jakiś brzęczyk i przyszła żwawo kolejna kobita, w wieku - jak sądzę - 65+ (na oko więcej, niż moja Matula). Zaczęły we trzy coś konferować, z pomruków wyłapałam, że nie wiedzą, co to jest i jak to wycenić. Hmmm... Ta trzecia odważnie zapytała mnie o nazwę tegoż, ale z ubolewaniem powiedziałam, że nie mam pojęcia, jak toto się zwie po angielsku i podałam, jak to znam po polsku. Nie pomogłam, niestety... W końcu, po jakichś pięciu minutach ta żwawa strzeliła się w czaszkę i rzuciła jakąś nazwą - i ta najstarsza poleciała za winkiel, rzekomo, żeby sprawdzić cenę. Tyle, że ja wiem, że cena została wymyślona ad hoc - no już tak głupia nie jestem :D

Zatem ta najstarsza (z trzech zaangażowanych w obsługę mnie i mojej flizeliny sprzedawczyń) wróciła zza winkla, uśmiechnęła się tryumfalnie i zaczęła, UWAGA, wypisywać rachunek na bloczku, z użyciem kalki.

No jak babcię kapciem, kalki takiej fioletowej nie widziałam od dwudziestu lat.

Wypisała i powiedziała: trzy funty.

Uznałam, że to dobrze wydane pieniądze za kawałek sztywnej szmaty i atrakcje. Podałam staruszeczce 10 funtów i myślałam, że to koniec. Ale nie! Staruszka wygrzebała z szuflady metalową rurkę, do tej rurki wpakowała moje 10 funtów oraz wypisany przez siebie rachunek - i wsadziła to w ścianę. Uśmiechęła się nieszczerze (już wiedziała, żem obca, więc nie ma co się starać) i pozostałe panie również, więc i ja się uśmiechnęłam i tak stałyśmy uśmiechnięte przez dwie minuty, aż ściana zabrzęczała, staruszka wyjęła z niej rurkę, w której dla odmiany znajdował się rachunek oraz siedem funtów. Wręczyła mi to uroczyście, ja ciepło podziękowałam i tak się zakończyła moja przygoda.

I nie wiem dlaczego, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że wiele więcej niż moje trzy funty Jackson's The Family Store dzisiaj nie utargował.



5 kwietnia 2013

Obejrzyjmy sobie film

Piątek wieczór. Czas się nieco zrelaksować po ciężkim tygodniu pracy w branży IT...

Jakieś pomysły? Oczywiście! Obejrzmy sobie FILM. Ale to nie może być taki bylejaki film, jakś totalny chłam w stylu batmana, spidermana czy innego transformersa (naprawdę nie kumam co może być ciekawego w kimś latającym tu i ówdzie w za ciasnych kalesonach i czapce kretyna na głowie). Trzeba znaleźć coś ciekawego.

Moja zwykła procedura to zawitanie na Filmweb i skorzystanie ze świetnej bazy filmów portalu. Zawsze coś sobie można tam znaleźć. Ja generalnie mam dwie proste zasady szukając czegoś do obejrzenia: 1) nie zapuszczam się poniżej - powiedzmy - 1990 roku, 2) nie dotykam filmów mających ocenę niższą niż - powiedzmy - 6.5 (skala Filmwebu to 0.0 do 10.0). Z reguły te kryteria działają i można coś lepszego lub gorszego obejrzeć. Czasami bardzo gorszego.

Dzisiaj jednak zadałem sobie pytanie - a co jeżeli nieco zmienić kryteria według których szukamy filmów? Co jeżeli próbować znaleźć filmy z NAJMNIEJSZĄ oceną?

Cóż, wyniki tego wyszukiwania przeszły moje najśmielsze oczekiwanie. Jak już podniosłem się z podłogi z bolącym od śmiechu żołądkiem i załzawionymi oczami, postanowiłem najlepsze propozycje wypisać tutaj. W nadziei, że każdy sobie znajdzie coś dla siebie. Zaznaczam, że żadnego z tych filmów nie widziałem, ale nie do końca jestem przekonany, że chciałbym. Ani byłbym w stanie. Ani przeżyłbym taki eksperyment.
Kolejność "dzieł" przypadkowa; informacje na temat filmów zostały zaczerpnięte z Filmwebu lub Wikipedii. Podaję również ocenę portalu (proszę pamiętać, moja DOLNA granica to 6.5). Sześć najlepszych propozycji opisałem dokładniej (naprawdę sobie na to zasłużyły), co do reszty - podaję tylko tytuły, które i tak rozpalają do czerwoności, zwijają asfalt i spuszczają wodę pod górę.

No to jedziemy

W 2010 roku przedstawiono film "Mega pirania", w którym "Zmutowany szczep olbrzymich i dzikich piranii ucieka z Amazonii. Kierując się na Florydę, pożera wszystko, co napotka na swej drodze.". Użytkownicy portalu zdecydowali się dać mu ocenę 2.0.

Zdecydowanie najlepszy tytuł roku 2010 (co za sezon) ma film "Megarekin kontra krokozaurus". Fabuła rzuca na kolana: "Ogromny prehistoryczny rekin przeżył i nadal zagraża każdemu, kto zbliży się do wody. Jednak tym razem niebezpieczeństwo zagraża nie tylko na morzu, ale również na lądzie, bo oto w Afryce przebudził się prehistoryczny półkilometrowy krokodyl.". Ocena: 2.1

Absolutny hicior - budżet 1 milion dolarów - to film z 2009 roku pod tytułem "Mordercze mrówki". Akcja filmu wgniata w fotel i praży kukurydzę bez ognia: "Naukowa wyprawa przeradza się w prawdziwe piekło, gdy na drodze ekipy owadologów staje 200-milionowa armia krwiożerczych mrówek.". Aga skwitowała to stwierdzeniem: "no to wypadło po pół centa na mrówkę". Ocena 2.2 (idziemy w górę).

Ten film sprowadził mnie do parteru. Świeżusieńka propozycja (2012 rok) pt. "Dwugłowy rekin atakuje" nadaje się tylko dla widzów o mocnych nerwach: "Edukacyjny rejs, w który wybrał się profesor (...) wraz ze swoimi studentami kończy się tragicznie, gdy statek zostaje zaatakowany przez dwugłowego rekina i zaczyna nabierać wody.". Ocena: 2.2.

Opis fabuły następnego hitu z 2007 roku wydaje się całkiem zwyczajny: "(...) przybysze z kosmosu, olbrzymie roboty, zaatakowali Ziemię, w ciągu kilku godzin unicestwiając dziewięćdziesiąt procent ludzkiej populacji. (...) Po kilkuset latach ciemiężenia niewielka grupa śmiałków postanawia stawić czoła kosmitom." ale rozwalił mnie pomysł na tytuł: "Transmorphers". Brzmi znajomo? Eeee, przypadek. Ocena bardzo wysoka: 2.3.

Ostatni z wielkiej szóstki to film nieco ambitniejszy - historyczny. Nosi klasyczny tytuł "Starcie w przestworzach", ale jego fabuła ryje czachę. Nie wiem dlaczego film nie zdobył oskarda w 2008 roku - jest to jakieś niesamowite przeoczenie. Posłuchajcie: "W trakcie II wojny światowej pewien amerykański oficer, dowodzący grupą pilotek, musi wykonać ważną misję - dostarczyć tajną broń na jedną z wysp położonych na Pacyfiku. W trakcie podróży napotykają na śmiertelnie niebezpieczną burzę, z której udaje im się ujść bez szwanku. Po dotarciu do celu przyjdzie im zmierzyć się nie tylko z oddziałem japońskich żołnierzy, ale także z wrogimi prehistorycznymi pterodaktylami". Po prostu odlot. Tajna broń, japońscy żołnierze i śmiertelnie niebezpieczna burza to pikuś. Zdecydowanie ambitniej prezentują się prehistoryczne pterodaktyle, ale i one wymiękają w starciu z grupą ... pilotek. Ocena odwzorowuje skok jakościowy: 2.5.

I tak mógłbym bez końca. Ale niech Wasza wyobraźnia prowadzi Was przez ten raj dla kinomana, ambrozję koneserów małego ekranu, spełnienie marzenia każdego fana nowoczesnej kinematografii.

Proszę:

Dobra, dość... Idę coś obejrzeć. Może to:

22 marca 2013

Kupa

Firma, w której pracuję, jest bardzo ambitna i niesamowicie postępowa - zwłaszcza wziąwszy pod uwagę całokształt zdarzeń i zjawisk fizycznych na Wyspie. Naprawdę świetnie się pracuje. Jednym z elementów odjechanej nowoczesności jest tzw. "Centrum Klienta". Pomysł niezły - jest to zestaw złożony z kilku mniejszych lub większych salek gdzie zaprasza się klientów i robi im szoł taki, że ściągają majty przez głowę i nimi wywijają wyjąc (przynajmniej taka jest wizja). Albo prowadzi się szkolenia, które mogłyby spokojnie służyć za materiał badawczy do pracy pt. "Obserwacja osobników, którzy cały swój wysiłek wkładają w to żeby nie zasnąć i zwalić się z krzesła w kłąb kabli pod stołem". Żarty żartami, ale wygląda to profesjonalnie i z rozmachem. I taki wizerunek firmy malujemy (fakt, ławkowcem, ale malujemy) oszołomionym klientom.

Ostatnio mój szef zaprosił klientów na pokaz naszych najnowszych gadżetów, które mają wgnieść w krzesło, przyrypać młotem i sponiewierać jak dobra ukraińska wódka pędzona z paliwa lotniczego. Jeżeli sobie obejrzycie jak Steve Jobs pokazywał wszystkim pierwszego iPhone'a to macie pojęcie jak to wygląda w makro-skali (naprawdę polecam miłośnikom telefonów - to było raptem 6 lat temu). Na drugim końcu skali mamy coś takiego co w sumie też wtłacza w fotel, ale inaczej. Prezentacje naszej firmy - z całym szacunkiem - są  gdzieś pośrodku. Ale założenie jest takie, że ma być wszytko "ful serwis, profeszynal i entertejnink". OK.

Klienci przyjechali - nawet dosyć tłumnie jak na niewielką firmę. Odnaleźli naszą siedzibę wtłoczoną gdzieś w połowie drogi między stepami akermańskimi Ngwane-Suazi a lodowymi pustyniami wschodniego Szpicbergenu - naprawdę "siedzimy" tam gdzie głupieje nawet zachodnioniemiecka nawigacja satelitarna i miejscowy autochton. Nie wiem kto wpadł na pomysł umiejscowienia firmy w kompletnych zaoranych burokach "Anglii Ź", ale miał dobre poczucie humoru. Klienci, oczywiście odziani w drogie garnitury i wyszukane garsonki - zdecydowanie "mast hew" wyspiarskiego biznesu - wytoczyli się ze swoich BMW, Mercedesów i Audi (w Anglii ostatnie samochody produkowało się w latach 70-tychi i wyglądały tak). Wytoczyli się i ... zostali powaleni na ziemię nagłym, niespodziewanym atakiem lokalnego żywiołu. Sponiewierała ich siła, której nie da się oprzeć, nie da się z nią walczyć, nie da się jej usunąć z umysłu, rzeczywistości. Ona JEST.

A mianowicie lokalny farmer (tak, jesteśmy w takim miejscu, że za sąsiadów - zamiast podobnych firm - mamy zlikwidowaną linię kolejową, jakieś naddnieprzańskie oczerety i okoliczne pola) stwierdził, że wiosna nam nastała (znaczy - deszcz jest cieplejszy) i trzeba wziąć się "za pole". Więc wywalił na środku pola KUPĘ i nawiózł nią rzeczone pole. Gdyby to działo się w ojczyźnie, i kupa i traktor byłyby skromne - na tyle na ile stać skromnego farmera - i wszystko rozeszłoby się po kościach.

Nie na WYSPIE...

Na polu nagle zmaterializowała się oszałamiająca góra gówna chyba o wysokości z 15 metrów, pojemności nieokreślonej i sile rażenia 10 w skali Richtera. Rano przyjechała ekipa, której sprzęt spokojnie wystarczyłby do wybudowania Tamy Trzech Przełomów i rozwiozła kał po polu. Dokładnie. Z namaszczeniem. W ruch poszły nuklearne traktory, rozrzucarki gówna napędzane wodorem i zupełnie mi nieznane urządzenie wyglądające jak rodem z "Terminatora XIV".

Efekt?

W całej okolicy tak zapierdzielało obornikiem, że pracować się nie dało po zamknięciu wszystkich drzwi, okien i aplikacji w Windows. Smród obezwładniał, odbierał chęć do życia, wywoływał apatię, zobojętnienie na los bliźniego i wstręt do klienta. Waliło tak, że nawet Wyspiarze zwrócili na to uwagę.

I w tak dokładnie i precyzyjnie przygotowane tło (po angielsku można byłoby tu zastosować słowo "ambient" które idealnie pasuje do ww kupy) ... wjechali klienci. Żeby zobaczyć nowoczesną firmę. Żeby doświadczyć technologicznej rewolucjji, o której nikomu się nie śniło. Żeby pełną piersią zaczerpnąć i ... zwiędnąć myśląc "ja pierdzielę, ale tu wali".

Oczywiście, Wyspiarze, zamiast podać rolnika do sądu albo zastrzelić i uprzątnąć pole napalmem, rzucali drobne i dobrze wyważone żarty na temat "klimatu wsi", a klienci dali się obezwładnić nowoczesnej fali technologii i - dziękując wylewnie po wydarzeniu - rozjechali się do domu.

Czy tylko ja, wsiadając do auta po pracy, zdałem sobie sprawę, że w okolicy śmierdzi kupą tak, że nie da się pracować, żyć i myśleć?

Ale to tylko WYSPA :-).

Buty

No problem mam.

Rzecz w tym, że o ile szmaty mogę nosić takie se bylejakie, buty wygodne muszą być i już! Niekoniecznie wyględne, ale też by wypadało. Kiecek nie naszam, potrzebuję butów do spodni, ale czasem na obcasie, czasem na długie chodzenie po mieście, niekiedy przewiewne, innym razem waterproof. Problem mam zawsze. Rozwiązuję go o tyle, że przy okazji pobytu w Polsce lecę do zaprzyjaźnionego sklepu w Strzelinie, gdzie zawsze znajduję coś 1. wygodnego, 2. estetycznego (jak na moje wymagania), 3. dobrej jakości, 4. w cenie rozsądnej. No, ale ostatnio moje butki ulubione zaczęły niedomagać i uznałam, że nie dotrwają do kolejnego wyjazdu do Kraju, a na obecną porę roku zaopatrzona jestem nieszczególnie. No to jednak spróbuję coś kupić. Ruszyłam na poszukiwanie trzewików po kostki. Nie znalazłam.

No dobrze, znalazłam, ale takie w dżety, cekiny, kolce, ciernie i ćwieki. Na przykład takie:
A chciałabym takie:

W międzyczasie stwierdziłam, że póki co, przeżyję z tym, co mam. Na zmianę śmigam na niebieskich obcasach kupionych w tutejszym sklepie z taniochą, czyli w primarku (przysięgam - wygodne i się nie zepsuły mimo intensywnego używania), w bordowych trzewikach z Polski, które noszę już drugi sezon i które odmawiają posłuszeństwa oraz w butach górskich, które są wygodne i nie mam żadnych zastrzeżeń, poza tym, że mi nie pasują do czerwonej kurtki.

No dobrze, ale poza tym, że jest parszywie zimno i leje jak zebra, nadciągnęła wiosna. Uznałam, że trzewiki mi niepotrzebne i znajdę sobie coś lżejszego. Znowu założenie: wygodne, estetyczne, poza tym NIE czarne. I najlepiej nie brązowe. I udałam się na łowy.

Od razu natrafiłam na oczojebną ofertę trampek i tenisówek każdego rodzaju, rozmiaru i koloru. Mogę mieć takie po kostki, na platformie, w cekiny złote, srebrne i czarne oraz w kolorach tęczy. Nawet na obcasie mogę mieć. Jeśli nie chcę trampek, mogę sobie kupić baleriny w równie szerokiej ofercie, może poza platformą, ale za to z kokardkami, klamerkami, kwiatkami i dżizaskrajzler wie, z czym jeszcze. Bez różnicy, czy się wchodzi do sklepu ze średnimi cenami w okolicach piętnastu funtów, czy stu piętnastu. W tym drugim przypadku mniej wali gumą. Lepszy gatunek.

Generalnie oferta wygląda tak:

Są oczywiście sklepy, które sprzedają buty dla ludzi, ale na razie mnie nie stać na tak ekskluzywne ceny, muszę zacząć na siebie zarabiać (to już niedługo :D ).

No dobra, ale poszłam do miasta i wlazłam do clarksa, tutejszego klasyka wśród sieciówek.  Średnie ceny mają około pięćdziesięciu funtów. Duśka zaklinała się kiedyś, że buty są wygodne. Postanowiłam zaryzykować.

Od razu po wejściu dopadła mnie jakaś panienka i zaczęła być namolna. A, co tam, uznałam. Klient wasz pan. To znaczy pani. Ja. Panienka zapytała, czego szukam, udało mi się wyartykułować. Zostałam zawleczona do czarnego trumniaka:
Nie, nie, nie! Powiedziałam. Nie chcę czarnych, chcę zielone albo czerwone. No jakże, są:
Powiedziałam pannie, że dla mnie zieleń to taki kolor, jak ma trawa lub butelka. Hmm, powiedziała, że sorry, ale że nie, niestety... Ale była dobrze wyszkolona, bo nie chciała mnie wypuścić z łap. Ciągnęła mnie to tu, to tam i koniecznie chciała mi coś sprzedać. Poddałam się, bo w sumie naprawdę potrzebuję butów. W końcu uzgodniłyśmy, że brązowe też mogą być. Byle nie czarne. I nie baleriny. Tadam! Znalazła:
Klasyka. Brązowe, estetyczne, do spodni jak znalazł. Wygodne. Ponoć, bo niestety, nie było mojego rozmiaru. Był tylko 38 D. D to szerokość stopy, jest jeszcze E. Ale panna bardzo się starała, do szaleństwa. Przyniosła mi do przymiarki takie czarne, białe i brązowe jasne w rozmiarze 39. Powiedziała, że zamówi specjalnie dla mnie i że mnie to do niczego nie zobowiązuje. No to fajnie. Powiedziałam, że ok, że proszę zamówić 39 E, żeby mi było wygodnie. Podałam imię, nazwisko i adres, numer telefonu i adres e-mail. Tylko numeru buta nie podałam, poza tym wszystko.

No i bardzo szkoda, bo dzisiaj, jak poszłam je przymierzyć i kupić, to okazało się, że panna zamówiła rozmiar 38 D. Ot, angielska profesjonalistka :///

13 marca 2013

Wyspa wynalazców i inżynierów

Wielka Brytfania to kolebka inżynierii. Wszyscy to wiedzą, nikt tego nie kwestionuje (no - może Francuzi - ale kto by się nimi tam...), jest to sprawa tak oczywista jak punktualność PKP.

Jak zanurzymy się w historii Imperium, możemy znaleźć niesamowite przykłady tego co Wyspiarze potrafili skonstruować wyprzedzając o lata świetlne całą resztę naszej żałosnej cywilizacji. Żeby wspomnieć choćby najbardziej oczywiste przykłady brytyjskiego geniuszu, należy wymienić na przykład:
to
albo
to
czy
to
(jeżeli uważasz, że nazwa tego ostatniego brzmi nieco francusko - podążasz za typowymi, kompletnie nieuzasadnionymi stereotypami)

Jak się czasami poczyta o tym co kiedyś Wyspiarze tworzyli, to w głowie się mąci i tchu brakuje. Na przykład jak budowano taki Kanał Manchesterski (zupełnie dzisiaj nikomu niepotrzebny, ale budzi respekt) to wybudowano 320 kilometrów tymczasowych torów, użyto 180 lokomotyw, ponad 6000 fur o napędzie sianowo-nawozowym, 124 parowych dźwigów, 192 przeróżnych innych silników parowych, i 97 parowych koparek. Jak się to teraz mówi: ŁOŁ. Taki rozmach był czymś normalnym i zupełnie dla nas dzisiaj czymś niezrozumiałym. Naprawdę polecam - tym którzy rozumieją mowę Shakespeare'a i Jasia Fasoli - świetny dokument o chyba najsławniejszym angielskim inżynierze noszącym dźwięczne nazwisko Isambard Kingdom Brunel. Nie próbowałem znaleźć polskiej wersji dokumentu, ale jak można go gdzieś dorwać - naprawdę warto obejrzeć. Dość powiedzieć, że 150 czy 200 lat temu inżynierowie traktowani byli jak dzisiejsi "celebryci" czy "gwiazdy X Factor", a na wynalazkach i technologii robiło się kokosy. Trochę nam ciężko to dzisiaj pojąć, ale jak można tutaj sobie poczytać (niestety po angielsku, ale Wujek Gógiel przetłumaczy jakby co) taka wczesna kolej była szokiem dla ludzi przywykłych do podróżowania na koniu / bryczką / dyliżansem / na kocie. Słowem - Wyspa stała na czele inżynieryjnego ataku naszej wspaniałej cywilizacji.

To wszystko to już jednak przeszłość...

Teraz specjalnością Wyspiarzy jest:
to (ostatni krzyk nowoczesnej stylizacji)
ewentualnie
to
no i oczywiście
to.

Teraz na Wyspie nic się nie buduje, nic się nie wynajduje i czołówka technologiczna tej planety zniknęła za zakrętem w szarej mgle chłodnego poranka (bredzę?). Mój kontakt z jakimikolwiek lokalnymi specjalistami - nazwijmy ich umownie "inżynierami" - nadaje się tylko do sklasyfikowania jako "bliskie spotkanie 3-go stopnia z kimś kto nie ma bladego pojęcia o XXX" (zamiast iksików należy wstawić stanowisko, na którym dana osoba została zatrudniona). To jest ma-sak-ra. Anglicy są bardzo sympatyczni, często ciężko i sumiennie pracują, ale jeżeli chodzi o szeroko pojętą edukację techniczną, wiedzę techniczną - ja pierdzielę. Jak spotyka się tutaj kogoś naprawdę sprytnego kto "zabija wiedzą" i "poraża profesjonalizmem" to na 200% jest to człowiek z importu. Litwin, Polak, Czech, Holender, Szwed, Hiszpan - wszystko jedno. Nie Wyspiarz. Jest to dziwne, trochę śmieszne, trochę straszne a trochę niezrozumiałe.

Do napisania tego krótkiego i chaotycznego artykułu nakłoniło mnie jedno błache wydarzenie. A mianowicie poszedłem do Tesco kupić sobie notatnik. Taki papierowy. Mam głupi zwyczaj bazgrania schematów, kwadracików i strzałek jak komuś coś tłumaczę (tutaj muszę robić to często więc zużycie papieru rośnie). Ale przywykłem od zawsze malować to na kartkach w kratkę - to jest oczywiste. Papier gładki, w linie, w pięciolinię albo w gwiazdki nieco kiepsko nadaje się dla kogoś kto nie chce namalować nowego papieża (jestem w temacie :-)) a jakiś schemat albo kilka kwadracików. Dooooobrze. W Tesco można kupić na przykład coś takiego, dostać taki upust albo napotkać taką promocję. Nic dziwnego, że wdzięczni konsumenci pomagają potem swojej ukochanej sieci w tworzeniu nowych produktów: na przykład tutaj, albo coś takiego albo mój ulubiony projekt. No i oczywiście ci sami konsumenci urządzają rodzinne happeningi na cześć sieci. Nie można kupić natomiast w Tesco hamburgera z konia (do niedawna jeszcze były) oraz ... zeszytu w kratkę.

No niezupełnie. Można. Po ciężkim poszukiwaniu i przekopaniu siedmiu ton pierdołów, zeszytów w angry berdsy, gwiazdki, falowane linie przetykane spiralkami i cholera jeszcze wie w co ... znalazłem!!!
Nieco zakurzona kupka leżąca w samym rogu sklepu to był JEDYNY model w kratkę w największym Tesco w Reading i chyba wszyscy o niej zapomnieli. Po dokładniejszym przyjrzeniu się okładce
można znaleźć informację, że zeszyt jest wprawdzie wyprodukowany w Chinach, ale sprowadzany z ... Polski:

Cóż, u nas w kraju dzieci jeszcze wiedzą, że zeszyt w linie jest do polskiego, a w kratkę do matematyki. Więc ową tajemną i zaginioną w pomroce dziejów wiedzę eksportuje się na Wyspę.

Chyba trzeba się jednak przerzucić na rysowanie wszystkiego na komputerze, bo owa zakurzona zupełnie zapomniana kupka w rogu Tesco była pewnie ostatnią w Imperium...

12 marca 2013

Reguła siedmiu dni (wspaniałych)

Tytułem wstępu - zainstalowałem sobie polską klawiaturę. W końcu; jak mawiał jeden znany profesor jest różnica czy robisz komuś łaskę czy laske. Tak czy siak jestem od niej bardzo odzywczajony, bo brytyjskie klawiatury ni jak nie pasują do tzw "klawiatury polskiej programisty". Na szczęście mój mac jest amerykańskiego pochodzenia, więc ma klawiaturę która pasuje do opcji "Polish pro". I od razu poczułem się pro(fesjonalnie).
Co niestety nie oznacza, że zacząłem trafiać we właściwe literki albo pisać bardziej poprawnie.

Od paru dni zastanawiałem się o czym by tu napisać. Ten blog miał być w założeniu zbiorem zastrzeżeń do Wielkiej Brytanii, które świadomie decydujemy się ignorować i nadal tu mieszkać, ale..... o których nie możemy milczeć.

No i naprawdę już myślałem, że się znaturalizowałem. Jak każdy Anglik piję herbatę z mlekiem. Jeżdżę autem po lewej stronie (co gorsza uważam ją za tą bardziej właściwą). Robię zakupy w Polskim sklepie (którego właścicielem jest Pakistańczyk). Wolę ale od lagera (to taki kod dla wtajemniczonych). Uwielbiam brytyjską kuchnię na wynos (pod warunkiem, że jest Indyjska albo Tajska) - (prawie) jestem Anglikiem!

No i nie mam o czym pisać, albo raczej jak prawdziwy Brytyjczyk potrafię przemilczeć drobne przeciwności losu.

Na szczęście jednak nadal mieszka we mnie niepokorna dusza chłopca, który obudził się pewnego ranka i nie było teleranka. A możliwe nawet, że odziedziczyłem duszę staropolskiego warchoła czy może nawet pieniacza.

Sprawa jest taka. Próbuję przejąć numer telefonu który do tej pory był moim służbowym numerem.
Kiedyś robiłem taki numer w Polsce. Jedno pisemko + złodziejska umowa i sprawa załatwiona.
Wyspa jest jednak inna.
Telefon jest w firmie (V...) której pełnej nazwy  nie wymienię bo nie zasłużyli na reklamę.
Zgodnie z instrukcją szefowa biura wysłała prośbę o zmianę właściciela numeru 27 lutego (majlem).
W odpowiedzi dostała (majlem) automatyczną informację, że zespół odpowiedzialny zajmie się sprawą i postara się ją załatwić w czasie 7 dni.
7 dni minęło 6-tego Marca. 7 dni roboczych minęło w zeszły piątek.
Wczoraj (poniedziałek) dzwonię. Ponieważ mój numer nadal jest własnością firmy okazuje się, że nikt ze mną rozmawiał mnie będzie bo nie jestem uprawniony. Ma to troszkę sensu, choć miłe nie jest.
No to pytam "co mam zrobić?" żeby ułatwić ciężkie życie szefowej biura.
W odpowiedzi dowiaduję się że:
1. Obsługa klienta nie może nic zrobić dopóki zespół odpowiedzialny za zmianę właściciela numeru... nie zmieni tego właściciela.
2. Zespół odpowiedzialny za zmianę właściciela numeru nie posiada numeru telefonu na który można by zadzwonić i jedyna droga komunikacji z nimi to majl.
3. W odpowiedzi na kolejny majl dostaje się automatyczną informację, że zespół postara się załatwić sprawę w terminie 7 dni.

Kółko graniaste.

A najbardziej rozśmiesza rozbrajająca szczerość pana z obsługi klienta mówiącego "Ale ja naprawdę nie mogę panu pomóc". Przynajmniej nie ściemnia.

To tylko tu tak jest czy już zapomniałem jak to się robi nad Wisłą?

Kisiel

----
Dopisane 25 Marca
----

Udało się. Straciłem już wiarę a tu proszę :)
Ale. Wymagało to wsparcia dwóch inasjderów* i prawie miesiąca czasu.

Pierwszy miał interes utrzymania dobrych układów z szefową biura, która była już całą sytuacją zdrowo zmęczona. Albo po prostu jest fajnym kolesiem.
Dzięki jego interwencjom udało się - uwaga - wywalić mój numer z puli firmowej.
Okazało się, że mam teraz dwa numery ale tego właściwego ciągle nie mogę używać.

Drugi. Uwaga!!!!!
Nie miał w pomocy mi żadnego interesu. Losowy pracownik centrum obsługi klienta. Chyba po prostu zrobiło mu się żal. Może pracuje już w V... na tyle długo, że wiedział jak bardzo mam przerąbane. Nie mniej jednak podzwonił gdzie trzeba, oddzwonił parę razy do mnie. Potem jeszcze tylko walka z materią i proszę. Jest.

DZIĘKUJĘ Andrew Davis. Prawdopodobnie nie czytasz po polsku, ale niech cały polskojęzyczny świat wie, że nie każdy wyspiarz ma wszystko w d....


* człowiek z wewnątrz

5 marca 2013

Fahofffcy

Kuba rano zadzwonił, że do niego zadzwonili z agencji, gdzie wynajmujemy mieszkanie. Powiedzieli, że za lada moment przyjedzie ichniejsza 'złota rączka' przyciąć nam krzaki w ogrodzie.

Usłyszałam i struchlałam. Z panem 'Don't worry, I'm a professional' miałam już do czynienia kilka razy - gdy naprawiał przewrócone ogrodzenie (piłował betonowy słupek na naszym trawniku piłką do metalu), gdy palił jakieś śmieci na moim koperku oraz gdy malował ogrodzenie, a przy okazji rośliny wzdłuż niego... Powyższe zdanie wygłosił podczas piłowania słupka i od tej pory mu nie ufam.

Galopem poleciałam do ogrodu sprawdzić, jakie szkody pan może wyrządzić, profesjonalnie ścinając krzaki. Okazało się, że spore, aczkolwiek głównie sentymentalno-estetyczne, gdyż ogród zakwitł mi w krokusy i porósł innym potencjalnym kwieciem, które osobiście utykałam w ziemi jesienią. Pozabezpieczałam, co mogłam:

(Pod doniczkami i pudełkami poukrywane krokusy i reszta towarzystwa.)

Pan skończył przycinać. Wcześniej, pamiętając jego niszczycielskie zapędy i mój niewinny koper, zapytałam, czy zamierza toto palić, bo akurat na grządkach jeszcze ugór, więc mi nie szkoda. Pan powiedział, że nie, że wywiezie to vanem. Co prawda vana z nim nie stwierdziłam, tylko jakieś stare kombi, no ale wedle woli.

Pół godziny temu przyszedł z zapalonym papierosem w paszczy i poprosił o ogień, bo on nie ma, a zamierza palić gałęzie...

--
Druga dzisiejsza przygoda z fahofffcem to rozmowa telefoniczna. W sprawie Internetu, bo BT namówiło nas na lepszy i od tej pory działa gorzej. 'Gorzej' oznacza, że są przerwy w dostawie, co się - a jakże - objawia brakiem dostępu. Nie ma żadnych reguł, kiedy i jak długo będzie przerwa. Źle zaczęło się dziać zaraz po przeniesieniu nas na światłowód, potem, po kilku rozmowach z helpdeskiem, przyszedł pan i 'naprawił', a teraz od trzech dni jest stopniowo coraz więcej coraz dłuższych przerw.

Gdy jedna z przerw trwała już ponad pół godziny, zdecydowałam się zadzwonić na numer serwisowy BT. Niechętnie, gdyż gdy dzwoniłam poprzednim razem, trafiłam na pana z indiańskim akcentem i połowę czasu trwania konwersacji zajęło mi proszenie go o powtórzenie kwestii. No, ale brak okna na świat... Zadzwoniłam. Trafiłam na pana z indiańskim akcentem... Przepuścił mnie przez tą samą procedurę, co poprzednio (znaczy, na klęczkach, ze słuchawką przyciśniętą do ucha ramieniem, resetowałam black box z trzeba niebieskimi lampkami, z których na nieszczęście środkowa nie była  niebieska, tylko pomarańczowa. Resetowałam white box z trzema zielonymi lampkami, z których na nieszczęście środkowa mrugała albo w ogóle nie świeciła... Przysięgałam panu (nadal na klęczkach), że wszystkie kable, w tym żółty, są wetknięte prawidłowo i w te kolorowe boxy, i w komputer, i w dodatku telefoniczno-internetowe gniazdko na ścianie nie zostało uszkodzone przypadkiem (jest za szafką). Wróciłam do kompa i tłumaczyłam panu, że nie, naprawdę nie działa Internet, nawet jak wpiszę www.google.uk.com*, mam tylko stronę providera z informacją, że broadband się wypiął i można go cmoknąć. Pan poprosił mnie o cierpliwość, więc byłam cierpliwa. Włączył mi  Beethovena, chociaż przez telefon to wcale nie jestem pewna, bo może był to Cliff Richard w wersji instrumentalnej. Przeczekałam. Pan powiedział, że coś jeszcze musi sprawdzić i poszedł sobie, ale tym razem nie włączył mi (na szczęście) muzyczki. Jak wrócił, to po to, by z żalem stwierdzić, że niestety nie jest w stanie zdalnie rozwiazać mojego problemu i że prosi mnie o cierpliwość, bo teraz będzie umawiać mnie z technikiem. Znowu, mać, włączył mi tę durnowatą muzyczkę i siedziałam ze słuchawką przyciśniętą do zdrewniałego ucha, aż w końcu radosnym tonem oznajmił, że kolejny fahofffiec przyjdzie jutro między ósmą a trzynastą. Tadam, skończyłam rozmowę. Sprawdziłam na wyświetlaczu - trwała równo trzydzieści trzy (33!) minuty.

I wywalczyłam tyle, że najprawdopodobniej jutro znowu, jak półtora tygodnia temu, przyjdzie gościu; pogrzebie coś w gniazdku na ścianie, w białym i czarnym pudełeczku, potem pojedzie do skrzynki z kablami na rogu ulic (albo do pubu, cholera go wie), wróci i powie, że już działa. I będzie działało. Kolejne trzy dni...

A Net wrócił, jak tylko skończyłam rozmowę z helpdeskiem i zadzwoniłam do Kuby, żeby się poskarżyć. Od tej pory padł już ze cztery razy.

--
Ehehe, wyjrzałam przez okno do ogrodu. Profesjonalista siedzi w kucki i podnieca ogień. Tfu, nawet go jeszcze nie wzniecił...
--
Ehehehehe, profesjonalista zapukał w drzwiczki i powiedział, że gałęzie są za świeże i nie chcą się palić, więc on jutro przyniesie coś, co to puści z dymem. Uprzedziłam go, że zapowiadają deszcz, ale jakoś się tym nie zmartwił. A pewnie, to ja mam w ogrodzie dwie sterty śmieci, nie on...
--
*Jakbym wpisała prawidłowy adres, to też by nie działało!

Nie lubię poniedziałków (na Wyspie)


Wczoraj był poniedziałek. To się niestety zdarza, nawet na Wyspie gdzie ludzie mają tendencję do odsuwania problemów na bok, zamiatania pod dywan albo topienia na pełnym morzu przy pomocy balistycznych pocisków z głowicami nuklearnymi – byle się nimi nie zajmować. Wsiadłem sobie wesoło do swojego samochodu i pomknąłem do pracy.

Mam do roboty ok. 35 km i ta podróż zajmuje między 45 a 198239081902321 minut. Nie mogę po prostu pojechać do roboty najkrótszą / najwygodniejszą drogą między moim domem, a biurem; o nie. To byłoby za proste na Wyspie. A mianowicie między moim domem, a biurem, w którym pracuję istnieje coś co powoduje, że taka podróż zakończyłaby się wynikiem bliższym tej wyższej liczby. To coś to RZEKA. Tak, w kraju, który prawie zawojował świat, wymyślił kolej i skonstruował Condorde’a (to, że budowali go również Francuzi to przecież nieprawda i potwarz) nie da się zbudować mostu. Nie i koniec. Reading ma ponad dwieście tysięcy mieszkańców, cała aglomeracja prawie czterysta tysięcy, obok leży dziewięciomilionowy Londyn i całe miasto używa … dwóch mostów przez Tamizę. Dwóch. Wąskich. Może wystarczały one dwieście lat temu dla okolicznych kmieciów piechotą i boso, osłów ciągnących dwukółki i okolicznościowych przejazdów drużyny lokalnego księcia jadącej spuścić komuś wpierdziel; ale na pewno nie wystarczają teraz. Reading zaczęło się więc starać o NOWY most przez rzekę i – jak zwykle – dostało odpowiedź “tak, most jest potrzebny, wiemy, ale chwilowo nie ma funduszy”. Jak gdyby sytuacja normalna, ale te starania rozpoczęto w roku … 1924-tym. Już wtedy wszystkie dwanaście samochodów w Reading było w stanie spowodować korek w wąskim centrum. Teraz – jest masakra. Więc ja jeżdżę do roboty naokoło miasta żeby ominąć gigakory formujące się w całym mieści. Jeżdżę drogami szerokości motocykla, przez czyjąć stodołę, jakieś krzaki, ostępy, po czyichś psach i “Imperium C” żeby tylko było puściej. Po czym przekraczam rzekę po prywatnym moście (za który się płaci, ale – na szczęście – nie trollom i niedużo) i przeciskam się przez wąskie uliczki dwóch wiosek, które na dobra sprawę nie wystarczyłyby dla większej wycieczki rowerzystów. Prywatny most rdzewieje na potęgę i się pomału wali więc zaplanowano jego wymianę (na 2012-ty), ale “chwilowo nie ma funduszy”. Poza tym wszyscy zapomnieli, że żeby wymienić most trzeba najpierw rozebrać stary, a dopiero później zbudować / wstawić na miejsce nowy. To “później” jest tutaj kluczowe, bo pozostawiłoby pewnie na trzy lata okoliczną ludność (w tym mnie) z następującymi opcjami przebycia Tamizy: wpław, balon, tratwa / czółno, armata strzelająca ludźmi, koń (Kmicic potrafił, to co – ja nie przepłynę?) albo podkop. Jednym słowem – infrastruktura komunikacyjna na Wyspie kwitnie i naprawdę zastanawiam się ileset lat musi upłynąć żeby ktoś zaczął coś z tym robić.

Dojeżdżam wczoraj do uroczej wioseczki Whitchurch-on-Thames, jeszcze po tej “złej” stronie rzeki, i staję na końcu megakora. Kora, który nigdzie nie jedzie, nigdzie się nie przesuwa – po prostu jest. Istnieje. Pomysł przejechania przez to przypomina mi dziecięcą zabawę układanką gdzie 24 plastikowe kwadraty trzeba było ułożyć po kolei przesuwając je po 25 polach – jako dzieciak wiedziałem, że “jest jakieś rozwiązanie ale za cholerę nie wiadomo jak do niego dotrzeć”. Szukałem obrazka czegoś takiego na Internecie ale poległem - teraz dzieci bawią się innymi rzeczami - "posadź go na nocnik i daj mu tableta to się uspokoi". Wracamy do megakora. Mieszkańcy (no bo nie kierowcy; autem się kieruje jak ono jedzie) kora próbują na drodze uprzejmych negocjacji poprzedzonych grzeczną wymianą zdań na temat pogody i imienia przyszłej córki następcy tronu ustalić w jaki sposób dwie ciężarówki mają się minąć w miejscu mającym 2.5 jarda (przepraszam wszystkich, ten kraj tak ma) szerokości i do tego nie rozjechać klombów, doniczek i uroczych płotków po obu stronach. Po prawie godzinie i przebyciu może 500 jardów (przywykniecie do tego; my musimy) i RZEKI (yes! yes! nareszcie!) docieram do miejsca gdzie widzę przyczynę megakora. Jest nią zajebitna dziura wykopana w jezdni żeby usunąć - jak się później dowiedziałem - wyciek gazu. Ma, nie przesadzę, chyba z 1.5 na 1.5 metra i sięga prawdopodobnie niebotyczny metr w głąb planety. Obsługa katastrofy technologicznej to 3 mieczysławów prostych wyposażonych w jedną starą furgonetkę, morze czasu i filozoficzne nastawienie do problemu przemijania; bo na pewno nie dziury w rurze gazowej; to mają serdecznie w imperialnej doopie. Wszystko blokuje PÓŁ pasa na odcinku PIĘĆ metrów. 

Dobra, “wyrwałem się na otwartą przestrzeń pianę z pyska tocząc”. Wypadam na “puste” - dobra, OK, późno dzisiaj więc bredzę - drogi i rura do pracy. Znowu kilka kur, traktorów, czyjeś podwórko pokonane bokiem – inaczej się nie da w normalnym czasie nigdzie dojechać. Docieram lekko wkurwiony (jeszcze nie zmutowałem całkiem w Wyspiarza) i lekko zmarznięty do pracy, a tam… 

Wszyscy wyglądają jak ekipa Amundsena dzień przed dotarciem do bieguna. W biurze temperatura wesoło zmierza w okolice 8 stopni celsjusza (odczucie subiektywne – minus 800 – na Wyspie tak jest) i powoli zaczyna sublimować szron z okien - od wewnątrz - podgrzewany wiosennym słońcem grzejącym na Wyspie tylko nieco słabiej niż na Plutonie. Pytam grzecznie co się stało i dostaję prostą odpowiedź: “Ogrzewanie nie działa. Ale w centrum konferencyjnym [to jest sąsiedni budynek] hula!!!”. “Więc czemu tam jeszcze nie siedzimy?”. “Bo padła sieć bezprzewodowa”. Cóż, pomysł pracowania z cieplutkiego wnętrza auta też upadł bo nie da się podpiąć do wirelessa, a zasięg sieci komórkowej jest dobry tylko gdzieś w dwóch trzecich drzewa stojącego na środku sąsiedniego pola I tylko jak się wisi głową w dół - norma na Wyspie. Odkrywcza myśl “No to można pracować z domu” też mi szybko przeszła, bo nasz domowy Internet wyłącza się co pięć minut na pięć sekund wywalając mnie z każdego zdalnego połączenia, strony czy czegokolwiek. I nikt nie potrafi go naprawić, a centrum obsługi klienta naszego dostawcy jest we wschodnim Bombaju i – sądząc po fachowości obsługi i jakości dostarczonych usług – obsługiwane jest przez stado pawianów i kilka kur, ale chorych. OK, siadam i zaczynam walić zgrabiałymi paluchami w klawiaturę wyciągając chyba z 200 znaków na minutę - byle szybciej bo cieplej.

Jest!!! Nadciąga ratunek!!!

Przed biuro z fasonem zajeżdża furgonetka ze szczerzącym się optymistycznie napisem na burcie “Central Heating Service” *). Cóż, to jest bardzo mylące stwierdzenie na Wyspie bo często naprawa centralnego ogrzewania sprowadza się do stwierdzenia, że nic się nie zepsuło. Nic się nie zepsuło bo nie mogło jak nie ma centralnego ogrzewania – tak jest ciągle w jeszcze wielu domach tutaj. Jak się do tego doda okna z pojedyńczymi szybami, po których z obu stron płynie woda i formuje się szron – dostaje się obraz Twardych Wikingów Północy, którzy może sporo wiedzą o różnych rzeczach, ale na pewno nic o centralnym ogrzewaniu. Dobra, wchodzi dwóch mietków prostych poruszających się wolniej niż kontynent po drugiej stronie Kanału (kanału nazywającego się English Channel; Kanału La Manche nie ma, a jeżeli jest to pewnie na Mauritiusie i to dawno zasypany) stwierdza, że “zajrzą”. Zaglądają. Po dwóch godzinach stękania dostajemy informację “Bojler sjebałsa”. Jakiegokolwiek pytanie o możliwość naprawy czegokolwie ma na Wyspie taki sens jak zastanawianie się kiedy rząd obniży podatki, spadnie cena paliwa albo wybudują nowy most w Reading. Pytamy więc grzecznie kiedy można oczekiwać nowego bojlera tylko po to aby – po odczekaniu dwóch rozmów telefonicznych – dostać odpowiedź “Jak dobrze pójdzie – w poniedziałek”. PRZYSZŁY, kurwa, poniedziałek. Co – w języku Wyspiarzy – oznacza “Jak jesteś emigrantem to czekaj za dwa tygodnie, jak urodziłeś się tutaj – wiesz, że za trzy jak wszystko dobrze pójdzie. A nigdy wszystko dobrze nie idzie”. Rzucenie pomysłu podskoczenia do lokalnego odpowiednika Castoramy, zakupienia bojlera, jego zamontowania i przetestowania w – powiedzmy – trzy godziny spowodowałby pewnie jedynie natychmiastowe wezwanie pogotowia do autora tegoż pomysłu albo wysłanie go do okolicznego pubu “na pinta i posiedzenie aż mu przejdzie”. 

Cóż, moja firma jest całkiem w porządku; organizujemy więc na jutro baterię elektrycznych słoneczek i pracę w domu kogo tylko się dało.

Zastanawiam się ile takie pół poniedziałku kosztowało gospodarkę Wyspy. Pewnie po miesiącu takiej jazdy i wachlarzu awarii bojlerów usuwanych tygodniami w okolicznych firmach starczyłoby pewnie na ten cholerny most w Reading.

“Just relax mate; cheer up. Do you fancy a pint?” **)

I jak tu nie kochać Wyspy…

*) Naprawa centralnego ogrzewania
**) Po prostu wyluzuj stary; głowa do góry. Może piweczko?

1 marca 2013

Walizki na sranie

Autorem tego, dosyć oryginalnego, stwierdzenia jest moja mama. Przypomniałem sobie o nim robiąc ostatnio zakupy w Tesco i rechotałem do swoich myśli tak, że ludzie patrzyli się jak na kretyna.

Ale po kolei.

Pojechałem na zakupy to Tesco. To bolesne dla mnie i przykre przeżycie zostawia zawsze nieusuwalne piętno i poddaje mnie nieludzkim torturom - nienawidzę zakupów. Jak dodam do tego badziewie, które można tam zakupić za ciężko zarobione pieniądze, troglodytów tarasujących perfekcyjnie swoimi wielkimi doopami każde przejście i półgodzinną kolejkę do każdej kasy - robi mi się niedobrze.

OK, skompletowałem te cholerne zakupy i pomknąłem do kasy. Wkurzony dodatkowo, bo trafił mi się wózek z jednym kwadradowym kołem. Gdyby wszystkie były kwadratowe - byłaby kupa śmiechu. A tak denerwujące barachło toczyło się przede mną robiąc "łoń łoń łoń" i dzwoniąc zakupionym piwem. Dowlokłem się do kasy i odstałem swoje skracając sobie czas oczekiwania na moją kolejkę niesamowicie zamującym czytaniem oferty ubezpieczeń domów, aut, telefonów, dzieci, zębów, psów, krokodyli i cholera wie jeszcze czego. Brakowało tylko możliwości ubezpieczenia swojego ubezpieczenia, ale Tesco na pewno wkrótce uzupełni swoją ofertę.

JEST!!! Teraz ja!!!

Zwykła procedura polegająca na upchnięciu tego całego majdanu w miliard worów, z których w co trzeciim na pewno rozerwie się dno, a w co trzecim urwie jedno z uch - i płacimy haracz. Dostałem śliczny paragon obwieszczający, że będąc niesamowicie sprytnym obywatelem, właśnie zaoszczędziłem 17 pensów wydawszy 140 funtów. "Jes"!!! Oczywiście oprócz rzeczonego paragonu pani w kasie wręczyła mi około półtorej tony inszego badziewia, które normalnie pieczołowicie utylizuję w pierwszym napotkanym koszu. Ale tym razem spojrzałem i ... wybuchnąłem śmiechem.

Otóż dostałem nie mniej ni więcej ... SZEŚĆ kuponów na walizki.

Tesco daje swoim ukochanym klientom kupony na najmniej potrzebne w tej galaktyce rzeczy. Albo najbadziewniejsze ich odmiany. Jednym z takich rarytasów, który można dostać - są walizki. Takie plastikowe, najczęściej z kółkami (o gwarantowanym przebiegu 1.5 m), rozkładaną rączką (którą można obciąć sobie palec) i z reguły sprzedawane po dwie: mała i jeszcze mniejsza. Służą do latania. No to jest oczywiste - jak się gdzieś leci samolotem to trzeba coś takiego mieć. Linia lotnicza wtedy w porozumieniu z lotniskiem daje absolutną gwarancję zniszczenia tego czegoś w którymś z momentów Twojej ekscytującej podróży.

Dostałem kuponów na takie walizki w Tesco chyba z dziesięć. Ale nigdy sześć na raz!!!

Wyobrażam sobie to spotkanie gdzieś Na Szczycie w Centrali Tesco. Poważni menedżerowie, prezentacja w PałerPojncie i dużo kawy. Starszy i szanowany prezes (tutaj się mówi CEO): "Musimy klientów ściągnąć do nas promocją!!! Jakieś propozycje?". Zrywa się jakiś młody z obłędem w oczach: "Damy im kupony na walizki!!!!!!!!!!!". Wszystkim wydłużają się miny. Prezes: "Ekhm... Eeee, to już było w tym roku pięć razy". Młody nie odpuszcza: "Ale teraz damy im walichę za każde wydane 20 funtów!!! I tak przecież nikt nie kupi więcej niż jednej!!!". Narada nabiera tempa - rozentuzjazmowany aktyw dochodzi do konsensusu i wydaje działowi marketingowemu nalepienie wszędzie gdzie popadnie obrazka ślicznej niuni z plastikowymi zębami i cyckami taszczącej wielkie walichy szczerząc się jak koń Kmicica, a dział IT dostaje polecenie wpisania promocji w system. Taaaa, zaczynaja się dyskusje: "A co jak ktoś wyda 18 funtów? Nie powinien dostać walizki, ale jak to napisać? Hmm....". "No a jak ktoś wyda 419.86 funtów to co ma dostać?". "A jak ktoś kupi walizkę to mamy mu dać kupon na następną czy zabrać tamtą?". "Aaaa!!! Anulowałem sprzedaż i system chciał wydać minus cztery walizki i się powiesił!!!". Śliczne.

Cała ta sytuacja przypomniała mi bardzo dawne czasy kiedy razem z rodziną oglądaliśmy "Koło Fortuny". To były bardzo inne czasy - chłonęliśmy wszystkim czym się dało nowy i śliczny niedawno jeszcze niedozwolony zachodni świat z czego się tylko dało. Nawet stopień gniotowatości sraniutkiego teleturnieju gdzie najtrudniejszym zadaniem było rozwiązanie krzyżówki z dwoma 4-literowymi hasłami albo odpowiedzenie na pytanie typu: "Duży fiat jest: a) mały, b) duży, c) nie jest", nie był w stanie oderwać nas od ekranu. I w tym teleturnieju za rozwiązanie krzyżówki albo udzielenie odpowiedzi dostawało się pierdylion wirtualnych złotych na swoje "konto". Można za to było zrobić "zakupy w sklepie Koła Fortuny". Uszczęśliwieni i wyszczerzeni gracze wybierali oczywiście najbardziej pożądane rzeczy typu: "To ja poproszę komplet korkociągów za pół pierdyliarda". Albo "Wezmę zestaw kosmetyków "Dla Niego" za pierdyliard. Mam już trzy, ale wezmę jeszcze ten.". Szczytem wszystkiego były ... tak, zgadłeś - walizki. Wyglądające jota w jotę jak te z Tesco były łupem, na który najbardziej rzucali się podekscytowani gracze. "To ja wezmę walizki za trzy pierdyliardy". "Poproszę zestaw luksusowych walizek za cztery i pół pierdyliarda. Mam już dwa inne zestawy, ale tamtego jeszcze nie mam". Wysokość kwot i kompletny bezsens zakupów orały nam bruzdy w mózgach. Najbardziej wkurzona była moja mama wykrzykując za każdym razem "NA SRANIE IM TE WALIZKI???!!!". I tak zostało - "walizki na sranie".

To były dawne czasy i przestaliśmy już dawno być "kapitalistycznymi dziewicami". Na knota typu "Koło Fortuny" nikt nie spojrzy (a na pewno nie my). Ale coś zostało nawet na dalekiej WYSPIE.

No więc, Tesco, NA SRANIE MI TE WALIZKI???!!!

Nazwa tego bloga

Do napisania tego bloga zaczął mnie najpierw namawiać Kisiel. Tak naprawdę pomyśleliśmy, że ma to być wspólne przedsięwzięcie próbujące (bez wielkiej nadziei) opisać to co się tutaj dzieje. Zaczęliśmy oczywiście od ... no jasne - piwa. Ale potem zaczęła się dyskusja na temat tytułu. No bo jak jedną krótką frazą nazwać ogrom zjawisk, których jesteśmy świadkami? Beznadziejność tego zadania spowodowała, że zaczęły nas boleć głowy i wyjęliśmy z lodówki nowe piwa (tym razem w typowych butelkach 0.44 litra).

Po kilku godzinach i kilku pintach (do tego, jak tutaj się coś mierzy i nazywa będziesz się, czytelniku, musiał przyzwyczaić) doszliśmy do wniosku, że następujące propozycje mogą mieć sens:

  • "Dlaczego, mimo, że jest tutaj tak dodoopnie, ciągle tutaj siedzę i się nigdzie nie wybieram",
  • "Czemu wszystko mnie tutaj wpieprza, a ja dalej nie wracam na łono Ojczyzny",
  • "Mój Internet wysiadł; obiecali go naprawić za 5 tygodni a ja się śmieję zamiast kogoś zamordować. Co się ze mną stało?"
Cóż, pomysłów mogliśmy mieć sporo ale skończyło się piwo.

Żeby w ogóle zacząć, nazwałem ten blog "Po prostu WYSPA". Bo w tym stwierdzeniu zawiera się wszystko. Mam nadzieję, że Kisiel będzie chciał tutaj coś napisać.

A jak nie - mam to w doopie i sam będę coś sadził. Mieć w doopie można się nauczyć na Wyspie perfekcyjnie...