Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

27 maja 2014

First Great Western

Po Polsce ostatnio PeKaPem nie jeżdżę (gdyż na trasie Wrocław-Strzelin i odwrotnie czas przejazdu 38 km zwiększył się z trzydziestu minut do sześćdziesięciu ośmiu), natomiast zdarza mi się pomykać pociągami w UK. Poza tym, że są piekielnie drogie (a mimo to zatłoczone!), mają parę zalet - na przykład rzadko się spóźniają. Gdy raz jechałam spóźnionym pociągiem, to z głośników zapowiadano, z których peronów w Birmingham International odjeżdżają przesiadki, a kierownik pociągu informował na bieżąco o powodach opóźnienia i tym, jak się zmieniało, a także co chwila przepraszał podróżnych za niedogodności. No ale ja nie o tym dzisiaj chciałam, tylko o First Great Western:
(Zdjęcie z WikiMedia)
W Wikipedii można przeczytać, że 'First Great Western operates high-speed services'. I faktycznie, 35 mil (56 km) z London Paddington do Reading pociąg jedzie niewiele ponad 30 min, w tym przedzierając się powoli przez przedmieścia Londynu. Nieźle. Sam pociąg też jest niezły, bo np. ten, którym dzisiaj jechałam, składał się z trzech wagonów pierwszej klasy i dwóch wagonów klasy drugiej, czyli że plebs nie ma gdzie siedzieć. Na dłuższych trasach najlepiej rezerwować miejsce, bo z Exeter do Reading jechałam dwa razy w przedziale nabitym  po dach.

O nie, znowu weszłam w dygresję... Bo chciałam napisać o tych różowych drzwiach, co je widać na powyższym zdjęciu. Od środka wyglądają tak (fota moja własna):
Czyli, jeśli ktoś nie rozumie piktogramów, instrukcja pokazuje sposób otwarcia drzwi. Mianowicie po zatrzymaniu się pociągu przy drzwiach pojawia się światełko 'drzwi odblokowane', po czym należy otworzyć okno, sięgnąć łapką do ZEWNĘTRZNEJ klamki i otworzyć sobie drzwi. Od wewnątrz nie ma takiej możliwości.

Co zatem zrobiłam dzisiaj? Mianowicie zastosowałam się do instrukcji: zaczekałam na światełko, otworzyłam okno, wyciągnęłam łapkę - okazała się za krótka - więc wystawiłam pół kadłuba za okno, nacisnęłam klamkę - nic - więc zaparłam się o drzwi - nic - więc przywaliłam z biodra i poleciałam na mordę na peron. Oczywiście zatrzymałam się na drzwiach i tak się huśtałam, aż mi ludzie z tyłu dali do zrozumienia, że dosyć tej zabawy, bo oni chcą wyjść. To wzięłam walizkę i torbę na ramię i se wyszłam, jak gdyby nigdy nic.

A co, nie można się pohuśtać?

19 maja 2014

Problemy z kiełbasą

W tym wpisie pojedziemy po bandzie motorowerem Komar - więc jak komuś się nie podoba to proszę nie czytać. Ewentualnie zwyzywać mnie w komentarzach - się skasuje. W skrajnym przypadku ugryźć się w dupę.

Siedzę sobie któregoś dnia spokojnie za kompem i coś ćwiczę mocno zajęty. Aga siedzi obok mnie i grzebie po sieci. Grzebie, grzebie i nagle - odsuwając się od monitora - stwierdza "Kobieta z brodą wygrała Eurowizję". Z mojej strony zero reakcji - dalej klupię, co mnie tam jakaś jurowizja. I nagle sens tych słów dociera do mojej jaźni - powoli zwalniam pisanie i zaczynam trybić. Pierwsza myśl - ja pierdzielę, ktoś na jurowizję napisał ambitną piosenkę z niebanalną treścią. Pytam więc delikatnie Agi:
- Taka piosenka?
- Nie. Nie "Baba z brodą" tylko "baba" z brodą. Zajrzyj sobie.
Patrzę na żonę. No nic nie piliśmy. Ani nie paliliśmy. Ani nie wąchaliśmy. Ani w pokoju nie wisi ukryta kamera. Nie pozostaje mi nic innego jak zajrzeć do sieci. Zaglądam. I zostaję uderzony, powalony, zdruzgotany i rozmamlany tym co widzę.

To ja może opiszę swoimi słowami - zawsze panie w szkole na środowisku zachęcała nas do opisywania przyrody swoimi słowami. Potem się stało w kącie po stwierdzeniu, że "kura jest fajna bo nasrała Stefanowi na teczkę". Okej.

Na środku sceny jurowizji stoi patyczkowaty niewielki edziu, który się dzisiaj nie doskrobał na swoim kaprawym ryju. Wygląda jak dupa zza krzoka. Dupa jest o tyle niecodzienna, że edziu ubrany jest w loczki wyglądające jakby nie mył kalarepy kwartał, dalej na dole jest kieca w cekiny, na dole koślawe szpilki, w których koślawo stoi na swoich parchatych szlapach. Trzyma jakiś wiecheć wyglądający jak to co wyjmuję z kosiarki. I wyje. Wyje tak, że mi się monitor rysuje. Pierwsza myśl - szkoda, że nie wystąpił w mini z dużym dekoltem - koślawe owłosione giry dołem i kłaczan z klaty górą dopełniłyby obrazu. Do tego nazywa się Konczita Serdel. I jest z Austrii. I wygrał / ła / ło (niepotrzebne skreślić) jurowizję.

Siedzę. Chłonę. Aga polewa.

Może tak - JA PIERDOLĘ. Czegoś tak odrażającego na środku ekranu nie widziałem nigdy. Nawet godzinny reportaż z wybicia szamba w Suwałkach jawi się przy tym jak wysublimowana rozrywka kulturalna. Chudy austriak przebrany za babę, roniący sztuczne ślozy na kostropatą brodę i smarający w podwiędły kwiatek. Nie, naprawdę...

Potem obejrzałem jego dwa "teledyski". Znaczy próbowałem. Musiałem nałożyć słuchawki i odpiąć je od komputera żeby tylko część wycia rozdzierała moje uszy. Całość jego gestów, estetyka i eteryczność jego postaci oraz cały "wniesznyj wid" przyprawiały mnie o mdłości. Jak zobaczyłem to coś w wannie w kąpieli z różami, pobiegłem zwymiotować. Po tym mi trochę przeszło.

No i potem przyszła refleksja...

Zaraz, moment. Czemu ja się dziwię? Dlaczego jestem tak przejęty tym co chłoną moje oczy? Przecież to jest Eurowizja. Konkurs muzyczny, który - dla mnie - nie ma precedensu w historii planety. Może wytłumaczę czemu. A mianowicie takiego natężenia międzynarodowego chłamu, badziewia, zgliwiałej muzycznej kupy, totalnej plastikowej wiochy, obciachu i audiowizualnej tortury nie udało się stworzyć nikomu innemu. Ja - jak wszyscy mieszkańcy tego pokiepanego kontynentu - jestem absolutnym fanem cypryjskiej piosenki o utraconej pod palmą miłości oraz łotewskiej ballady o łonym który łodszedł. Mogę patrzyć na Eurowizję godzinami zafascynowany coraz to nowymi pajacami z coraz to nowych krajów rzucającymi się po scenie w nadziei wygrania czegoś. Czego? Eurowizji? Ludzie...

Eurowizja jest dla mnie synonimem kiczu, kupy i badziewia. Od paru już lat się napieprzam, że ktoś jest chyba z eurowizji - to jest najgorsza obelga czyjejś fachowości. Mógłbym nawet stworzyć swoisty słowniczek z eurowizyjnego na nasze. Proszę:


Po eurowizyjnemuPo polsku
Ten facet co gra na rynku na gitarze musiał wygrać EurowizjęMusimy im zabrać tego kota - nie wolno tak torturować zwierząt
Wiesz co, z tym Twoim pomysłem to idź na EurowizjęJesteś #@#$@@#@*#@, do tego ##@#$@#$ i w ogóle idź się #@@#$@#$@.
Ten most stawiali chyba ci sami ludzie co przygotowywali EurowizjęProszę ewakuować całą cywilną ludność, ustalić strefę zero w promieniu kilometra i wezwać Gwardię Narodową.
Polski rząd działa jakby przygotowywał konkurs EurowizjiWszystko w kraju w normie


Mógłbym tak długo. Ale całe dokonania tego wspaniałego konkursu podkreśliła pani Kabanos. Czyli nieoszkrobany chudy edzio z austri w babskiej kiecce. Masakra.

Na jurowizji wystąpili też Polacy. Ubrane w ludowe stroje niunie powiewały cyckami, a jedna skrzeczała na środku jakby była na Eurowizji. Generalnie masakra, ale i stroje i cycki były pierwsza klasa. Oczywiście Niemcy nie omieszkali określić tego mianem "soft porno". Jakby to ująć. Jeżeli niemiecki ideał kobiecości to jest Konczita Krakowska Sucha z jej szkuciatym ryjem to ja nie mam więcej pytań. W sumie to bardzo dobrze - Niemcy sobie spokojnie wymrą ze starości, a my wtedy zajmiemy ich ziemie. I tak jak u nas będą chodziły po nich zgrabne Polki, na których widok faceci przewracają się o kosze na śmieci i wpadają do miejskiej fosy. W sumie na widok Wursta reakcja mogłaby być podobna (obok paniki, szczucia psami, wezwania grupy antyterrorystycznej i zorganizowania pielgrzymki), ale to jednak nie to samo.

Jeżeli spróbujemy potraktować przez sekundę Eurowizję jako konkurs piosenki, a nie konkurs na zrobienie z siebie największego kretyna całej Europy - to edzia z brodą i owłosionymi jajkami zdecydowanie podkreśla nasze wysiłki jako bezcelowe, kretyńskie i zupełnie bez sensu.

W sumie chciałbym wystartować na Eurowizji. I zająć ostatnie miejsce oraz zostać wyśmianym przez całe gremium sędziowskie. Oznaczałoby to, że mam jeszcze jakąś szansę jako artysta.

Na razie chyba pojadę kupić sobie angielskiej kiełbasy. Wierzcie - w porównaniu z austriacką jest pyszna. Palce lizać...

P.S. Uwielbiam "Ani Mru Mru" za ich wersję Konczity Wędliniak:
Ani Mru Mru "Mój zarost tam i tu"

12 maja 2014

Speed kills

Każdy to wie, prawda? Nie zapierdalaj za szybko, bo pęd ci urwie głowę.

Ja przemieszczam się zazwyczaj z buta, zatem wyciągam przeciętną dla piechura i te 4 km do centrum Reading (2,6 mili) robię w 40 minut. To nie jest zabójcza prędkość, przynajmniej tak sądziłam do dzisiaj, bo od dzisiaj już nie. Drogę znam na pamięć, więc zazwyczaj nie patrzę, gdzie idę, tylko se pomykam i dumam. Dzisiaj dzień jak codzień - wyszłam z chałupy, wzięłam rozpęd na krótkich nóżkach i leciałam galopem przez naszą dzielnicę. I nagle sru! Tylko instynkt ninja ostrzegł mnie przed zagrożeniem - zatrzymałam się dosłownie dziesięć centymetrów od tego:
Poprzednim razem pomykałam tą drogą bezproblemowo. Ni stąd, ni zowąd jakiś tutejszy fahofffiec zawiesił tablicę na wysokości mojego czoła - w poprzek chodnika. Sądząc z tego, że zwichrowana, ktoś (zapewne rowerzysta) poczuł na własnej skórze prawdę o tym, że prędkość zabija. Mam nadzieję, że obyło się bez ofiar śmiertelnych...

Dżizaskrajzler...


30 kwietnia 2014

Społeczeństwo cipieje

Ja wiem. Znowu klnę. Pewnie czeka mnie publiczny ban, ekskomunika i zakaz korzystania z chomikuj.pl. Nie muszę wszystkim tłumaczyć gdzie, jak głęboko i jak dosadnie to mam.
Ale dlaczego taki tytuł? Bo ten krótki wpis będzie o ścipieniu w trzech aktach.

Ścipienie Pierwsze

Jechałem ostatnio z Agą wesoło do słonecznego New Forest (taki ładny park narodowy - jak sama nazwa wskazuje - składa się głównie z bezleśnych wrzosowisk) na świetny świąteczny spacer. Nie, wróć. Wlekliśmy się przepełnioną autostradą w stronę Southampton markotnie przysłuchując się bębniącemu o szyby deszczowi i usypiającemu rytmowi wycieraczek. Wiedzieliśmy, że New Forest będzie wyglądał jak gąbka, a każdy pub będzie przypominał oblężoną twierdzę. Otępiałym wzrokiem popatrzyłem na radio, na którym wyświetlała się niesamowicie pomocna informacja RDS: "Heart FM". Czyli nazwa stacji radiowej. W sumie ani nic niespodziewanego, ani nic nowego. Ale rzeczone "Heart FM" świeciło swoją dupą się ni mniej ni więcej tylko 120 kilometrów bo tyle jechaliśmy. Niesamowicie pomocna informacja wnosząca w nasze szare życie nowy wyziew... stój, powiew świeżości. A ja pamiętam, że kiedyś dawno RDS wyświetlał przewijający się tekst, na którym mieścił się i artysta piosenki, i jej nazwa i jeszcze mnóstwo informacji. I nikomu to nie przeszkadzało. Teraz nikomu w pipconym radiu się nie chce. Za wielkie dupy, za wygodne kanapy. ŚCIPIELI.

Ktoś może powiedzieć "A-ha! Tu cię mam. Świat się zmienia. Przecież każdy ma teraz Ajfona Fajw albo Samzunga Galaksy i tam jest taka aplikacja Szazam, którą się odpala i ona od razu mówi kto śpiewa i co. I nawet jest okładka pokazana. I kupić można". Jaaaaaaaaaaaasne. Po pierwsze Shazam faktycznie działa i jest fajnym kawałkiem softu (ale taranię), ale potrzebuje jednej drobnej rzeczy - zasięgu sieci komórkowej żeby dostać się do jęternetu. A na Wyspie podróżując 6-pasmową autostradą jest się w zasięgu promieniowania kosmicznego, ruskich satelitów szpiegowskich, albańskiej mafii papierosowej i pornograficznej stacji radiowej z Alfa Centauri, ale na pewno nie w zasięgu jakiejkolwiek sieci komórkowej. Nie ma takiej opcji. A już na pewno jak porusza się człowiek z prędkością większą niż 10 cm / rok to żadne połączenie z czymkolwiek nie jest możliwe. Więc kumórę i szazama se można wsadzić w doopę. Ale nie ma tego złego, bo w angielskim radiu ktoś głównie wyje albo coś zarzyna; można więc użyć Shazama głównie do tego żeby się dowiedzieć czego NIE słuchać i czego NIE kupować.

Ścipienie Drugie

Wbrew temu co sądzi większość społeczeństwa, statystyczny samochód ma silnik. Pominę tutaj Nysę pana Zenia z Głuchołaz, która ostatnio silnik (a przynajmniej tą kupę złomu co wsadzali pod maskę) miała w 67-mym, a teraz ma kury, jaja, czasami lisa i generalnie przesrane; ale poruszający się i mający angielski przegląd techniczny samochód naprawdę ma silnik. I w tym silniku czasami trzeba byłoby sprawdzić poziom oleju. Nie takiego "z siedemnastego tłoczenia złocistego rzepaku falującego na wzgórzach Somerset Downs", ale takiego 10W40 albo 5W30. Tak, wiem, to jest na pewno język walijski, ale proszę o chwilę uwagi - wszystko wytłumaczę. Ja jestem rzadkiej maści kretynem więc zamiast skupić się na moim statusie na fejs-zbuku, czasami sprawdzam olej. I jak jest go mało - dolewam. To trudna sztuka bo wymaga dawno zapomnianej wiedzy tajemnej typu: 1) z której strony mojego auta jest silnik, 2) jak się tam dostać i czy to boli, 3) czy od patrzenia na ten diabelski mechanizm po otwarciu maski się umiera czy nie. Ale ostatnio mi się udało i sprawdziłem - było minimum więc trzeba dolać. Dobra. Dawno temu, jak typowy mechanik samochodowy zajmował się - o zgrozo - naprawianiem samochodów a nie robieniem w trąbę, zdzieraniem kasy i pierdoleniem głupot - przyklejał taką małą naklejkę albo przydrutowywał ją gdzieś w widocznym miejscu i na niej mazaczkiem pisał jaki olej został wlany. OK, dobra, opukałem całe auto - nie ma takiej opcji. No to pofatygowałem się do domu i znalazłem fakturę, którą mi wystawił oficjalny autoryzowany serwis Mazdy zmieniając olej 3 miesiące wcześniej. I na tej fakturze było napisane "Oil". Tyle. Jeb. Jak do kretyna. Jakiś typ? Symbol? A po cholerę? Pieprzeni krawaciarze z Mazdy potrafią tylko kłamać, ściemniać i wciskać ciemnotę, ale nie wymyślą że olej ma jakiś typ. I że nie można wlać słonecznikowego bo napierdziela frytami i auto nie chce jechać. Jedyne co wiedzą na temat serwisu to ile kosztuje plan serwisowy i że jak się go kupi to ubezpieczony jest pies i dostaje sie wołczer na zakupy walizek na sranie w Tesco. Więc co miałem robić. Założyłem, że kretyni wlali taki olej jak należy, dokupiłem taki, uzupełniłem i jeżdzę. O jakimkolwiek śladzie kultury technicznej u jakiegokolwiek "dilera" można zapomnieć. Siedzą tam tylko ŚCIPIENI troglodyci i udają, że są niezbędni. Niedobrze się robi...

Ścipienie Trzecie

W Wielkiej Brytfanii - ponieważ wyspa duża nie jest i wszyscy siedzą na południowym wschodzie - ziemia jest droższa niż w Monako i na Księżycu. W związku z tym nie ma mowy o instytucji wysypiska śmieci. Z resztą (tutaj wyłączamy ironię, jesteśmy poważni i obiektywni) Wyspiarze cenią sobie ład i porządek i nie wpadło by im do głowy wypieprzanie hasioków w krzaki - przyjadą do resajklink senciur. Taki resajklink senciur to jest ciekawe zjawisko bo na przykład w sobotę jest do niego kolejka na 45 minut. A w tej kolejce na przykład stoi sobie Reliant Scimitar (takie rzadko spotykane sportowe auto brytyjskie z lat 70-tych) w stanie idealnym ciągnąc za sobą przyczepkę zrobioną z mahoniu a w niej jakiś złom. Albo kosztujący 100 000 funtów Range Rover z kremową skórą zawalony z tyłu po dach gałęziami i jakimś drewnem z ogrodu właściciela. Absurdalność takiej sytuacji ryje czachę majzlem, ale oni tak mają - resajklowanie jest czynnością oczywistą i normalnym elementem codziennego życia - czy się jest biedakiem czy Królową. My korzystamy z tego przybytku (wywożenie śmieci tutaj jest za darmo, wliczone w podatki) regularnie, stwierdzając, że są na Wyspie rzeczy, z których powinni brać przykład wszyscy wszędzie. Ale w styczniu i w lutym mocno padało. Były powodzie, wszędzie woda, pozamykane drogi, linie kolejowe i ... resajklink senciur w Reading. Bo? Bo na dojeździe była kałuża do połowy koła - innych problemów nie stwierdzono. Powódź opadła, otwarto drogi i koleje, wysuszono co trzeba było. Zaświeciło słoneczko. Resajklink senciur zamknięty na głucho. OK, dobra, może mają jakiś powód - nie czepiam się. Zatem - przed pojechaniem tam po raz czwarty i odbiciem się od zamkniętej bramy - sprawdziłem stronę internetową przybytku. I tam na tamtej oto stronie dowiedziałem się dlaczego ptaszki dzięki nim ślicznie śpiewają, dlaczego ważne jest sortowanie śmieci ze względu na globalne ocieplenie (o którym na końcu) i że jak się dużo śmieci przywiezie, można dostać kupon na żarcie dla warana i zdrapkę z walizkami na sranie z Tesco. Generalnie strona za stroną pierdolenia w bambus, pełne zdjęć wyszorowanych na połysk śmieciarek i modeli ubranych w pomarańczowe kufaje. Nic o tym kiedy to coś będzie zamknięte a kiedy otwarte. Jedyny mail podany na stronie to "trade.enquiries@resajklink.senciur.co.uk" - czyli dla repów (ja pierdzielę - jaka fucha - być przedstawicielem handlowym od śmieci). Nie ma prostej informacji typu "Jesteśmy zamknięci bo wybiło kible, otwieramy w czwartek". Przecież zajebistą stronę internetową aktualizuje się 5 tygodni przy użyciu 3 firm konsultanckich, no i trzeba zrobić zdjęcia modelom i niuniom opartym o śmieciarki. Oraz wydać liflet na temat globalnego ocieplenia. Kompletne ŚCIPIENIE zdrowego rozsądku bardzo potrzebnej skądinąd instytucji. Ta choroba dotyka wszystkich - znaleźć na typowej stronie tutaj godziny otwarcia albo jakiekolwiek aktualne informacje jest po prostu niemożliwe. Tonie się w jakimś kompletnym ścipiałym pijarowym bełkocie ludzi, którzy zapomnieli kto i po co kazał im bełkotać.

Ja czasami nie wiem co o tym myśleć. Mam wrażenie, że to wszystko jest jak obfity bąk puszczony w zatłoczonym autobusie. Śmierdzi, wszyscy wiedzą, że ktoś się spierdział. Wszystkim to przeszkadza ale wszyscy udają, że wszystko jest w porządku.

Cholera, otwórzmy czasami okno...

P.S. Globalne ocieplenie nazywam "globalne ocipienie" albo - z angielskiego - "global wanking". To jest - według mnie - jedna z największych ściem naszej wspaniałej cywilizacji i materiał na osobny wpis - może kiedyś. Zacytuję tutaj sławne zdanie Stefana Podjadło z Mszany Średniej "Najlepszym dowodem na istnienie rozumnych cywilizacji we wszechświecie jest to, że jeszcze nikt do nas nie przyleciał..."

22 marca 2014

...

A w centrum Reading pojawił się nowy sklep prowadzony przez tę trzecią grupę 'brytyjczyków'. Jest na nim napisane:
POLSKIE
ŻYWNOŚĆ
DELIKATESY
Można się poczuć jak w domu...

4 lutego 2014

Janosik (opowiadanie)

Kiedyś pewnego pięknego słonecznego dnia trochę wypiłem (na Wyspie nie ma słonecznych dni, musiałem więc wypić sporo) i ... napisałem opowiadanie o kolei. Tak jeb. Nie wiem czemu - trochę się tym interesuję, a trochę z przerażeniem patrzę na wynalazek zwany PKPem w Dalekiej Ojczyźnie. Więc nie będzie o Wyspie - będzie o Ojczyźnie z Wyspy. Jak ktoś nie lubi niech nie czyta albo się ugryzie w dupę. Albo jedno i drugie.

JANOSIK

Wszelkie podobieństwo przedstawionych tutaj fikcyjnych osób i instytucji do faktycznie istniejących osób i instytucji jest jak najbardziej przypadkowe, natomiast cały wydźwięk historii – jak najbardziej nie.

Inspiracją do tego opowiadania było najlepsze – aczkolwiek nie najweselsze – zdjęcie kolejowe jakie widziałem – fotografia Mariusza Drużkowskiego.

***

Zacinający deszcz walił po szybach, jego delikatny stuk przypominał mu zabawy z dzieciństwa gdy na stole w starym domu w kuchni bawił się grysikiem przesypując go z garnka do garnka. Dziwne myśli sprzed lat spowodowały, że zrobiło mu się nieco cieplej mimo szalejącego za oknem jesiennego dżdżu, który wciskał do dworcowej poczekalni macki chłodu przez nieszczelne futryny drzwi. Nieznajomy opatulił się szczelniej starym futrem, nacisnął głębiej na oczy czapkę i, zagubiony gdzieś bardzo daleko w swoich myślach, delikatnie przez zęby zaczął gwizdać motyw z "Janosika". Stacyjny zegar tykając z niezmienną cierpliwośią nieuchronnie zmierzał ku 22-giej, o tej porze nic przez Czerwonkę już tego dnia nie miało zamiaru jechać – mokry od deszczu całun wieczoru opatulił stację, tory, semafory i - zdawałoby się - cały świat.

Jesienno – nocny błogostan przerwał zgrzyt hamulców na przeddworcowym dziedzińcu. Pamiętający lepsze czasy granatowy Polonez wyhamował przed dworcem otrzepując się z deszczu jak przysłowiowy Burek po wyjściu z jeziora. Trzask drzwi i chrobot kroków po zażwirzonym parkingu oznajmiały przybycie gości. Na dworzec wtoczyło się dwóch mężczyzn, otwarte przez pierwszego z rozmachem drzwi lekko uderzyły w ścianę dzwoniąc przestraszoną szybą obluzowaną przez lata otwierań i zamykań. Nieznajomy ocenił przybyszy od razu i – jak zawsze – nadał im własne imiona. Robił tak ze wszystkimi, pozwalało mu to szybciej uporządkować myśli i nastawić się na kontakt z ludźmi, którego od zawsze unikał. Ten pierwszy – Gruby – olbrzymi i postawny, nalana twarz, czerwony nos, dwa wielkie kułaki i wzrok przy którym temperatura na zewnątrz nagle zaczęła przypominiać szczyt lata na łebskiej plaży. Drugi, mniejszy, młodszy – Wąsik – zdecydowanie słuchający tego pierwszego, dwa kroki z tyłu, jakby przestraszony i niepewny. Ale tak samo jak i Gruby nosił kompletny mundur i czapkę Agencji Ochrony Kolejowej.

Gruby wypełnił swoim wtargnięciem całą stację, otrzepał się energicznie z deszczu i wbił swój nieprzyjemny wzrok w jedynego w poczekalni człowieka. Ruszył ku niemu, potrzebował tylko kilku olbrzymich kroków żeby przebyć dystans od drzwi poczekalni do starej drewnianej ławki, na której siedział nieznajomy. Wąsik w tym czasie przebył tylko połowę tej drogi i stanął, jakby niepewny co się będzie dalej działo.

– Obywatel czeka na pociąg? - głos Grubego brzmiał jak oskarżenie, nie grzeczne pytanie, którym raczyli obdarzać klientów (tak, klientów) kolei agenci innych firm ochroniarskich – dzisiaj już nic nie przyjedzie.

Nieznajomy przerwał gwizdanie swojego motywu, spojrzał spode łba na intruza i zadziwiająco wyraźnym i czystym głosem grzecznie odpowiedział.

– Wiem, że już nic nie przyjedzie – nieznajomy zrobił bliżej nieokreślony ruch ręką w stronę starej, odrapanej i jakże skromnej tablicy odjazdów - schroniłem się przed deszczem, jak przestanie padać, pójdę sobie dalej. Proszę się nie obawiać, nie jestem bezdomnym, nic tutaj nie zepsuję ani nie zabrudzę.

Grubemu zdecydowanie nie spodobała się grzeczna i logiczna odpowiedź. Wypalił z hukiem, którego nie powstydziłaby się frontowa artyleria:

– Przykro mi, ale nie można przebywać na dworcu bez ważnego biletu. Proszę opuścić teren, który jest własnością Kolei – władczej wypowiedzi towarzyszyło wyczekujące skrzyżowanie ramion i kilkukrotny przytup okutego buciora.

Nieznajomy uśmiechnął się przyjacielsko.

- Panie oficerze, proszę być człowiekiem. Przecież tutaj nikogo nie ma, nic się nikomu nie stanie jak sobie tutaj po prostu posiedzę, a potem pójdę. Widzi Pan, gdybym nawet mógł to kupiłbym sobie bilet na jutro, mam pieniądze, ale – proszę zobaczyć – kasa już zamknięta.

Gruby zobaczył, że nie pójdzie łatwo, a tego dnia był wyjątkowo rozdrażniony. Najpierw wydarł się na niego szef o meneli śpiących gdzieś w zakamarkach dworca w Samulewie, a potem ten stary gruchot, którym jeździli złapał gumę i przez pół godziny mocowali się obydwaj w strugach deszczu z zapieczonymi śrubami i zardzewiałym lewarkiem.

– Obywatel ma pięc minut – pokazał na palcach żeby podkreślić wagę swojego ultimatum – na opuszczenie dworca, a potem będziemy zmuszeni zastosować bezpośrednie środki przymusu – ostatnie słowa przeszyły jak srebrne ostrze powietrze w starej poczekalni i wbiły się gdzieś w przygięty czasem drewniany strop pamiętający jeszcze pruskie czasy.

Nieznajomego wzrok zrobił się zdecydowanie mniej przyjemny i pogodny. Zmierzył Grubego wzrokiem od stóp do głów, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył, a potem rozsiadłszy się wygodniej – o ile to w ogóle jest możliwe – na starej drewnianej ławce, rzucił od niechcenia

- Wobec tego, Panowie, będziecie zmuszeni do zastosowania – jak to nazywacie – bezpośrednich środków przymusu, bo ja się stąd nigdzie nie ruszam.

Tego było Grubemu za wiele. W normalny dzień pewnie by i świrowi odpuścił, ale dzisiaj dostał zjebkę od szefa, był w fatalnym nastroju, w domu czekała żona z kolacją a to był ostatni dworzec do sprawdzenia przed powrotem do bazy w Olsztynie. Zasapał jak wściekły byk, odwrócił się do Wąsika, który stał cały czas obserwując tą scenę z miną przygłupa, i rzucił krótkie:

- Pilnuj.

Wąsika wywiało przez drzwi, a Gruby bez ceregieli wziął nieznajomego za kołnierz, podniósł z krzesła jak szmacianą lalkę i – szarpiącego się – powlókł w stronę wyjściowych drzwi. Nieznajomy zaparł się o futrynę, Gruby pociągnął mocniej, szarpnął, coś trzasnęło i przez dworcową poczekalnię przeleciał trzask rozbijanej szyby. Teraz Gruby się naprawdę zdenerwował. Wywlókł nieznajomego na zewnątrz, obrócił w rękach i kopnął tam gdzie powinno się kopać. Mocno. Nieznajomy wylądował na środku parkingu na kolanach i dłoniach. Zapiekło. Podniósł się z klęczek, odwrócił i wbił w Grubego spojrzenie, w którym była obietnica okrutnej śmierci poprzedzonej długimi torturami. Gruby, ssając dłoń, którą skaleczył sobie o rozbitą szybę, rzucił.

- Spieprzaj menelu z tego dworca. A spróbuj wejść z powrotem to cię rodzona matka nie pozna. Zadzwonię do zawiadowcy za godzinę, sprawdzi. Jak cię tutaj znajdzie to lepiej szybko się ulotnij bo drugi raz nie będzie tak ulgowo. Oczywiście skargę możesz napisać, wolno ci, adres znajdziesz na dworcu, ale przeczytać go możesz dopiero rano.

Nagadawszy się wlazł do Poloneza, pogonił ociągającego się Wąsika, zapalił auto po krótkiej walce z rozrusznikiem i z fasonem rozbryzgując kałuże, odjechał.

Nieznajomemu woda kapała z włosów na nos i do oczu, piekły przytarte kolana i dłonie, ale to wszystko nic w porównaniu z myślami, które kłębiły się w jego głowie. Gdyby ktoś teraz przyszedł w to jesienne mokre miejsce i zajrzał Nieznajomemu w oczy, przestraszyłby się nie na żarty i pewnie uciekłby gdzie pieprz rośnie nie ryzykując bliższej znajomości z kimś kto tak wygląda i tak patrzy.

Nieznajomy krokiem robota ominął budynek stacyjny, wyszedł na pierwszy peron i – doszedłszy do jego końca, zszedł na tory. Poruszał się jednostajnym krokiem z przerażającą pewnością znajdując drogę w ciemności po mokrych podkładach i śliskich zwrotnicach. Swoje kroki skierował w stronę nieczynnej linii do Lidzbarka, oszczędnym ruchem ominął kozioł oporowy i zagłębił się w coraz wyraźniejsze haszcze, które śmiertelnym uściskiem obejmowały ten zapomniany przez ludzi i boga szlak.

Poruszając się z zadziwijącą regularnością brnął Nieznajomy przez agonalny szlak, przedzierał się przez krzaki, torował sobie drogę między małymi drzewkami, które wyrosły w niezliczonej ilości między podkładami. W milczeniu minął zdewastowany budynek na stacji Zerbuń i brnął dalej. Nagle gdzieś w zupełnie nieokreślonym miejscu kawałek od Jezioran – zatrzymał się ak zdecydowanie jak przedtem szedł. Powoli opadł na kolana, w końcu na twarz i tak zamarł prawie niewidoczny w wysokiej trawie i wciąż padającym deszczu. Cisza okryła pobrużdżoną starczą twarz toru, który za młodu docierał aż do Korniewa.

Cisza...

W tej ciszy coś dziwnego zaczęło się dziać dookoła. Z delikatnym suchym trzaskiem przewróciła się najbliższa niewielka brzóska i potoczyła do przytorowego rowu, potem druga. W miejscu gdzie przed chwilą leżał Nieznajomy, nie było już nikogo, widniały za to dwa metry pięknego toru z dwoma lśniącymi w deszczu i w świetle księżyca nowiusieńkimi szynami i podkładami, które wyglądały jakby wczoraj opuściły tartak. Na tym krótkim odcinku trawa uciekła spłoszona, nie było ani jednego drzewa, zupełnie wyrwane z szarej kolejowej rzeczywistości dwa metry pięknego rasowego szlaku tkwiły w środku niczego jak wyzwanie rzucone czasowi i przyrodzie. A potem bardzo powolutku te dwa metry zaczeły się rozszerzać w obie strony. Potem szybciej... I szybciej...

***

Dyrektor Zdzisław Stępień, który – jak zawsze mawiał - „miał zaszczyt” kierować Zarządem Okręgowym Kolei w Olsztynie, zaczął jak zwykle dzień o ósmej rano. Trochę zmarzł w swojej służbowej Skodzie zanim ta się na dobre nagrzała i – idąc do swojego gabinetu – myślał z goryczą o innych dyrektorach rozbijających się daleko bardziej prestiżowymi środkami lokomocji. Przebył krzątające się biuro, jak zwykle grzecznie odkłaniając się wszystkim – dyrektor lubił być postrzegany jako człowiek kulturalny i na poziomie – i wkroczył do swojego gabinetu. W przedsionku jak zwykle codziennie przywitał się z Panią Jadzią, jego sekretarką od ostatnich 30-tu lat.

- Pani Jadziu, zaparzy mi Pani kawki – takiej jak zwykle – uśmiechnał się życzliwie i zagłębił w czeluściach swojego królestwa.

Zapadł się z lubością w nowiutki, wciąż pachnący skórą, dyrektorski fotel i – rzuciwszy okiem na piękny model Pm36 z otuliną aerodynamiczną pyszniący się na biurku – wymamrotał

- No co, czajniczku, jaki dzisiaj dzień będzie, jak przewidujesz?

Jakby na potwierdzenie jego słów zadzwonił telefon. Dyrektor popatrzył na najnowszy model Alcatela jakby to był krowi placek zostawiony na jego biurku, ale urządzenie ani myślało odpuścić. Brzęk spodka pod ulubioną kawą wyrwał go na sekundę z porannego otępenia – Pani Jadzia przybywała z odsieczą.

- Maliniak na linii, Panie Dyrektorze, coś bardzo pilnego – prawie wyszeptała Pani Jadzia kładąc parującą szklankę szczęścia na biurku przed szefem.

Stępień podniósł słuchawkę jakby parzyła i – siorbnąwszy pełny łyk ulubionej sypanki, która mogłaby wypalać dziury w drewnie, rzucił władczym tonem do słuchawki:

- Dyrektor Stępień.

Z drugiej strony usłyszał znajomy głos Maliniaka. Maliniak był majsrem ekipy remontującej szlaki i był w olsztyńskim oddziale kolejową ikoną. Jego ekipa poruszała się okrutnie zardzewiałą drezyną WM-15, której Maliniak nigdy nie dał pomalować (za co oberwał niejedną burę od dyrektora, że to niby „wstyd takim ścierwem się na torach pokazać”), ale za to utrzymywał ją w nienagannym stanie technicznym. Wszyscy nazywali tą drezynę „Szczurem”, a jej widok wywoływał popłoch wśród podwładnych Maliniaka, bo szefem był surowym i nie tolerował fuszery. Potrafił przy pomocy bardzo ograniczonych środków i w bardzo ograniczonym czasie wyczarować remont czy naprawę, której nie powstydziłaby się ekipa od TGV. Za to właśnie cenił go Dyrektor Stępień i tylko dlatego tolerował maliniakowe pomysły i fanaberie, których nie brakowało. Dzisiaj jednak zachrypnięty głos Maliniaka brzmiał jakoś dziwnie.

- Szefie, katastrofa.

Tak zaczynała się każda wypowiedź Maliniaka, po czym dyrygując w oszczędnych słowach swoimi chłopakami i dbając żeby ulubiony pet przypadkiem nie zgasł trzymany troskliwie w ustach, tam gdzie trzeba pracując sam, usuwał on rzeczoną „katastrofę” w krótszym czy dłuższym czasie, ale zawsze tak samo skutecznie.

- Maliniak, nie pieprzcie mi tutaj znowu, tylko do rzeczy. Co się stało?

- Szefie, Lidzbark.

To obudziło dyrektora do reszty. Maliniak nigdy nie pił w środku tygodnia (za to w weekendy nadrabiał), ale dzisiaj brzmiał dokładnie tak jakby był nieźle nałotany.

- Jaki, Maliniak, kurwa, Lidzbark? Przecież nie jeździmy tam od 9 lat, to trup nie tor więc zostaw go w spokoju i zajmij się ważniejszymi rzeczami. Mamy miliony innych problemów, a nie jakiś zafajdany zardzewiały Lidzbark, do którego pies z kulawą nogą nie chciałby jeździć. Wiem, że uważasz, że nie powinno się zamykać tej linii ale mam to gdzieś, nie ty płacisz za jej utrzymanie.

- Nie, szefie, jak babcię kocham, ona jest nowa. Ktoś ją odbudował!!!

Dyrektor odsunął słuchawkę od ucha na chwilę jakby zaraz miała go ugryźć, po czym wolno przysunął ją do ucha i powiedział wolno

- Maliniak, jesteś dobrym fachowcem, ale ja zaraz wsiądę do auta i jak cię złapię po pijaku to ci własnoręcznie nogi z dupy powyrywam!!! Gadaj coście tam porobili? Popiliście się? Może coś nowszego macie – jakąś cholerną holenderską trawę?

- Szefie, klnę się na Piękną Helenkę, stoję teraz szczurem w Czerwonce, kozioł zniknął, krzaki zniknęły, tor jak malowanie. Pięć razy lepszy niż na Korsze. Czary, szefie, jechałem tutaj przedwczoraj to krzaki na chłopa wysoko. I kozioł stał, sam żem go spawał. Kurwa, szefie, szef nie wierzy, niech przyjedzie bo czegoś takiegom jeszcze nie widział. Chłopaki też nie wiedzą o co chodzi.

- Maliniak, jak to będzie zgrywa to cię z roboty wywalę tak, że się w Zakopanem nie zatrzymasz. Wysyłam do was ludzi, będą w Czerwonce za góra trzy kwadranse. Czekajcie, nigdzie nie jedźcie.

Dyrektor nienawidził działać, lata pracy na Kolei nauczyły go zgrabnie manipulować podwładnymi i faktami tak żeby zawsze na samym końcu pozostał Wielki Niezastąpiony Stępień ostatnim genialnym posunięciem ratujący świat. Cóż, ale dzisiaj należało coś zrobić z  wielką kupą, która pojawiła się na czystym tle poranka. Były dwie możliwości – albo Maliniak przegiął pałę i należało z nim zrobić porządek albo stało się coś bardzo ale to bardzo niedobrego. Dyrektor z westchnieniem podniósł się zza biurka i uświadomił sobie z przerażeniem, że znając Maliniaka jak własne portki – stawia na tą drugą możliwość.

- Pani Jadziu, proszę do mnie przysłać tego nowego, jak mu tam, eee... - jasne, dobrze Pani mówi – Górczaka. Sprawa super pilna.

Adaś Górczak, nowy świeżusieńki nabytek Kolei, przybył do gabinetu jakby po drodze miał szlakową 350 na godzinę. Chłopaczek po studiach, bardzo inteligentny, a do tego jeszcze miłośnik kolei, osiadł w Olsztynie bo to była jedyna robota, którą mu zaproponowano. Dyrektor nie lubił go za wieczny entuzjazm i zbyt hura-optymistyczne podejście do wszystkiego co robił, ale w gruncie rzeczy nie mógł mu nic zarzucić – młody się starał i nie można było na niego narzekać.

- Panie Adamie, Maliniaka pan zna – energiczne potwierdzenie kiwnięciem głową – znowu coś wymyślił w Czerwonce, trzeba tam pojechać i to zbadać. Proszę wziąć służbowy samochód, telefon komórkowy i pojechać to sprawdzić. Jeżeli sytuacja tego wymaga to proszę się kontaktować bezpośrednio ze mną. Weźmie Pan ze sobą Tylickiego, to doświadczony człowiek, w razie czego Panu pomoże. Jasne?

- Oczywiście Panie Dyrektorze, już pędzę.

W piętnaście mitut później białe Seicento ze służbowymi malunkami na dzwiach raźnie mknęło w kierunku stacji w Czerwonce. Kierował podekscytowany Adam, dla którego „misja w terenie” zawsze stanowiła nie lada gradkę i możliwość „podziałania”, na drugim fotelu siedział jak zawsze znudzony do imentu starszy łysiejący człowieczek – Tadeusz Tylicki. Tylicki pracował na kolei całe życie, nigdy bardzo się nie przepracowywał, właściwie nic nie umiał, ale zawsze udawało mu się jakoś prześlizgnąć przez sito weryfikacji, które na Kolei zawsze miało bardzo szerokie oka. Wujek Tylickiego był wysokim funkcjonariuszem partyjnym za dobrych czasów więc Tylicki był zdecydowanie „nieruszalny”, a potem już jakoś poszło. Oficjalnie pełnił obecnie funkcję „Konsultanta do spraw BHP”, a w rzeczywistości robił wszystko i nic.

Fiacik zajechał przed stację, przed którą już czekał przebierając nogami Maliniak. Trochę zdziwiło Adama zachowanie raczej cynicznego zawsze faceta. Maliniak był tak podekscytowany, że zamiast jak zwykle rzucić jakimś prymitywnym żartem na temat Młodego, rozrechotać się jak stara żaba i przyjacielsko walnąć go w ramię, otworzył przed nim drzwi i prawie go wyciągnął z niewielkiego samochodu.

- Panie Adasiu, dobrze żeś Pan jest. Katastrowa, Panie Adasiu, kurwa mać, kara boska. Choćmy, prędzej, sam pan zobaczysz, to tylko kawałek.

Poszli, a raczej pobiegli. Na przedzie Maliniak, biegnąc prawie tyłem, wyrzucał z siebie kompletnie niezrozumiałe kawałki zdań zachęcając pozostałych do żywszego tempa. Za nim zdziwiony niepomiernie Adam, z tyłu znudzony i mający jak zawsze wszystko w dupie Tylicki.

Musieli się zatrzymać na trzecim peronie bo po sąsiednim torze przetaczał się z ponurym hukiem ET22 z dwudziestoma brankardami na holu. Maliniak wyglądał jakby chciał kopnąć przejeżdżający pociąg za to, że przejeżdża, Adaś jak zwykle z fascynacją oglądał festiwal stali, koni mechanicznych i techniki (jaka by ona nie była), Tylicki rozglądał się z niesmakiem po niebie – znów zaczęło padać. Wreszcie byk ze swoim składem wytoczył się za stację i można było kontynuować skakanie po mokrych torach. Za stacją, na początku toru do Lidzbarka (albo tego co z niego zostało) stała zardzewiała drezyna, w której środku znalazło schronienie dwóch ludzi w roboczych waciakach. Przybysze dobiegli do drezyny, z której zaczęli wysiadać „mieszkańcy” i rzucili okiem na to co rozpościerało się przed nią. Adamowi opadła szczęka aż po samą ziemię, Maliniak triumfująco machał ręką nie mogąc znaleźć słów, nawet Tylicki zaczął drapać się po swojej łysej czaszce.

Przed nimi rozpościerał się piękny w swoim idealnym kształcie łuk nowiusieńkiej linii do Lidzbarka Warmińskiego. Równiutkie podkłady dźwigały dwa srebrne ostrza szyn, ani śladu rdzy, ani śladu zarastania, wspaniały aż do bólu szlak nikł za zakrętem. Stali tak wszyscy w pięciu nie mogąc wykrztusić z siebie ani słowa, to przed nimi nie mieściło się w ciasnym kolejowym horyzoncie zdarzeń, nie dawało się zaakceptować ani w żaden sposób wytłumaczyć. To NIE MOGŁO BYĆ.

Adaś przyklęknął i dotknął precyzyjnego kształtu szyny, jakby bojąc się, że to iluzja. Chłodne ukąszenie stali pozwoliło mu tylko wyszeptać.

- Jak to możliwe? Kto to zrobił? Jak to się stało.

Powoli wszyscy ochłonęli, Adam wycelował oskarżycielsko palec w Maliniaka i z chłodnym spokojem zapytał

- Panie Maliniak, co to za numer? Kto zarządził remont i dlaczego mój dział o tym nic nie wie?
Maliniak splunął z przekąsem w krzaki i rzucił

- Panie Adasiu, nic nie wiem, ja jestem prosty człowiek. Przyjeżdżamy dzisiaj, kurwa, Szczurem poprawić kozioł bo mieliśwa telefon, że zardzewiał i jakiś mocny go skrzywił, a tutaj takie jaja jak berety. Ja nie wiem, zadzwoniłem do dyrechtora, kazał czekać to czekam. Jakby był remont to bym przecie pierwszy wiedział bo na moją dupę wszystko potem spada. Co robimy?

Nastało chwilowe milczenie, tylko krople deszczu dzwoniły po zardzewiałym dachu żółtej drezyny, gdzieś w oddali ET22 rzucił zmętne Rp1. Pierwszy obudził się Adam.

- Dzwonię do dyrektora, wy schowajcie się w drezynie bo zmokniecie do reszty.

Wleźli do drezyny i niespokojni w ciszy oglądali jak opatulony w kapuzę Adaś, gestykulując jedną ręką, peroruje coś do mokrej komórki. Trwało to chyba z pół godziny, wreszcie skończył rozmowę, wytarł pieczołowicie telefon o wewnętrzną stronę kurtki, schował go i przymaszerował do szoferki.

- Panowie, jest tak. Pan Tadeusz wraca autem do biura i przekaże dyrektorowi wszystko co tutaj widział – to mówiąc wręczył mu kluczyki i dowód rejestracyjny – a ja z resztą jadę zbadać szlak.

Tylicki zmył się jakby go gonili, cieplutkie wnętrze Fiata i pachnąca kawa w biurze były zdecydowanie bardziej zachęcające niż wałęsanie się po zapomnianej przez boga okolicy. Natomiast z Maliniakiem nie poszło tak łatwo.

- Jedziemy?  - splunął siarczyście - przecież to zamknięta linia. Szlakowa zero, nie mogę tutaj wjechać. Poza tym – zawiesił głos i rozejrzał się niepewnie – ja za cholerę nie wiem co to tutaj jest pod spodem, wygląda jak nowiutki tor, ale …

- Panie Maliniak, rozkaz jest, polecenie dyrektora. Mamy nie przekraczać 20 km/h. A tak poza tym co rozumie pan przez „ale”? - bardzo trzeźwo zapytał się Adam patrząc z rozbawieniem na Maliniaka.
Ten zmieszał się nieco ale, śledzony spojrzeniami swoich dwóch podwładnych, szybko odzyskał pewność siebie. Splunął znowu, roztarł ręce

- Eee, nic. Płuta – kierujesz, Sikorski – masz oczy otwarte – rozdysponował obowiązki – jedziemy.

Drezyna obudziła się do życia, rzygnęła w powietrze czarną chmurą dymu, zatrzęsła się na jałowym biegu zadzwoniwszy wszystkim co mogła i po chwili już spokojnie pyrkała celując swoimi wybałuszonymi podwójnymi oczami w NIEZNANE.

Płuta delikatnie ruszył do przodu i rozpoczął podróż, której – prawdę mówiąc – bali się wszyscy czterej mimo przedpołudniowej pory i widocznego jak na dłoni szlaku. A szlak był po prostu niesamowity. Drezyna „pędząca” dwudziestką właściwie płynęła po szynach nie napotykając na żaden nawet ślad niedoskonałości. Jechali tak w milczeniu piętnaście minut, potem pół godziny. Andrzej cykał zdjęcia wystawiając się przez okno na razy deszczu, Płuta i Sikorski byli tak skupieni jakby dowodzili lotniskowcem, a Maliniak nerwowymi gestami dopalał kolejnego ze swoich „smrodów”. Minęli zdezelowany Zerbuń, smętny budynek w Jezioranach, Franknowo, Tolniki, Kierz; wszystko wszędzie było tak jak wczoraj oprócz szlaku. Oprócz szlaku, który jak oskarżycielski palec wycelowany w Kolej leżał pięknym nowym garniturem podkładów na zapomnianej ziemi.

Dojechali tak do Lidzbarka, prawie ze sobą po drodze nie rozmawiając, rzucając tylko od czasu do czasu jakieś „Niesamowite” albo „Kurwa mać”. Przed Lidzbarkiem zobaczyli to czego byli bardzo ciekawi – tory na Sątopy i Bartoszyce nie zmieniły swojego stanu, oba szlaki praktycznie nie istniały. Wszystko było jak najbardziej w porządku oprócz tej jednej linii.

Przed samym Lidzbarkiem wyskoczył im na przywitanie stary emerytowany zawiadowca Jurek Okoń. Machając z daleka wypłowiałą czapką zatrzymał drezynę.

- Panowie – dyszał zasapany – nie wiem co się stało, cud boski, nikt nic nie wie, wszyscy się zastanawiają jak. Co to, wojsko może? Bo raczej nie sądzę żebyt Kolej w tym tempie... – sadził słowami na oklep.

- Powoli, panie Jurku – osadził go na miejscu Maliniak – po kolei. Jak Lidzbark? A dalej? Orneta? Korniewo?

- Uch, kochanieńki, w głowie się przewraca. W Lidzbarku jeden tor na środku jak nowy. Tak jak pamiętam tuż po wojnie wyremontowany. Reszta jak stała. Orneta – mogiła, jak była. Ale do Korniewa – jak tutaj, nówka sztuka. Pchnąłem Michałka tym starym kolejowym rowerem co się jeszcze na stacji w Lidzbarku ostał w stronę Korniewa żeby się przejechał i meldował. Dzwonił przed chwilą od starego gajowego z Dzikowa – stary z dumą zaprezentował nową Nokię – linia jak malowanie, idzie dalej, nawet podmyte nasypy jak nowe – stary zasapał się na dobre potokiem słów.

W drezynie zapadła cisza. Każdy powoli trawił słowa, które nie mieściły się w głowie. W końcu obudził się Adam.

- Panie Jurku, jak pan się dowie od swojego wnuka gdzie to sięga to niech pan dryndnie. My wracamy, nic tu po nas, trzeba zawieźć szefowi zdjęcia i wiadomości. Na razie tylko zadzwonię, ale jedźmy jak najszybciej.

Pożegnali starego zawiadowcę, drezyna celując tym razem skrzynią ładunkową na południowy wschód potoczyła się przed siebie. Adaś zadzwonił do dyrektora, pogadał z nim chwilę i – po zakończeniu rozmowy – wlepił niewidzący wzrok w okno. Monotonny dźwięk motoru i szum kół na bezstykowych szynach usypiał, przenosił w lepszy świat gdzie nikt nie robi krzywdy starym pociągom. W końcu coś Adasiowi przyszło do głowy, rozejrzał się po drezynie jakby ją widział po raz pierwszy w życiu.

- Maliniak, ile tu kiedyś jeździli? 50-ką?

- A bo tam pamiętam, może i 50-ką, może szybciej, może wolniej – Maliniak zdecydowanie nie był dzisiaj rozmowny.

- Dobra, przyspieszmy – z ponurą miną zdecydował Adam.

Wszyscy trzej wlepili w niego zdziwione spojrzenia.

- Ty się na szlag gap, nie na mnie, przyspieszamy do 50-ki. Już. Na moją odpowiedzialność.

Maliniak wzruszył ramionami, drezyna szarpnęła i zdecydowanie żwawiej zaczęła sunąć błyszczącym szlakiem. Wzmógł się tylko pomruk silnika i szum kół, ani jednego szarpnięcia, nawet najdrobniejszej skazy.

- 60

Coś zaczęło podzwaniać rezonując, na zakręcie jakieś rury przetoczyły się po skrzyni ładunkowej. Szlak był zbudowan jak na 200 km/h, nie biedną 60-kę starą drezyną.

- Maliniak, próbowałeś kiedyś ile to może? - Adaś był teraz małym dzieckiem, któremu do zabawy dali kolejkę H0. Ponure mruknięcie „...dziesiąt” nie usatysfakcjonowało go ani na chwilę.

- Spróbujmy!

- Panie Adasiu, jak się szef dowie to nam nogi z dupy powyrywa – zmartwił się Maliniak i wytarł kułakiem nos.

- Co się ma dowiedzieć, a nawet jak – „badaliśmy parametry szlaku”, nieprawdaż – mrugnięcie okiem Adama nie zmniejszyło marsa na czole Maliniaka ani o milimetr.

70. Czuć było w kabinie wibracje od pracującego motoru, którego dźwięk wypełniał sobą całą przestrzeń.

80. Podkłady zlały się w jedną czarną wstęgę, tylko szyny patrzyły ciągle przed siebie nienagannymi dwiema kreskami.

Możliwości starej drezyny skończyły się tuż przed 90-ką, o dziwo stary motor i zawieszenie znosiły tą torturę zadziwiająco dobrze. Maliniak miał na twarzy coś w rodzaju triumfu, że „jego Szczur...”, natomiast szlak pokonał ich zupełnie – można było po nim jeździć znacznie szybciej niż mogło to stare pudło. Byli jednocześnie zachłyśnięci prędkością, przemarznięci chłodem, który przy 90-ce wciskał się do kabiny każdą wolną szparą i trochę zdruzgotani tym, po czym tak naprawdę jechali. Przed ostatnimi dwoma zakrętami wyhamowali i wtoczyli się stateczną 20-ką do Czerwonki. Wkrótce Adama zabrał do Olsztyna pociąg, a ekipa drezyniarzy ruszyła do swoich codziennych obowiązków. Ani Adam, ani Maliniak z chłopakami nie mogli wszakże przestać myśleć o SZLAKU.

***

W salce konferencyjnej powietrze pachniało świeżą kawą, starym dymem „Marlboro” i jeszcze zupełnie czymś nowym – zapachem wydobywającym się z nowego rzutnika rzucającego na ścianę zdjęcia zrobione przez Adama Górczaka na szlaku do Liczbarka Warmińskiego. Ostatnie zdjęcie, przedstawiające wyjazd na szlak do Korszów, oskarżycielsko wisiało na ścianie. W gabinecie zebrał się cały kwiat dyrektorów olsztyńskiego oddziału – oprócz dyrektora Stępienia był wicedyrektor Burczek – gruby i niski nieprzyjemny i gburowaty służbista, dyrektor finansowy Natalia Zdziszewska – zawsze zasypana papierami i nieco oderwana od rzeczywistości oraz dyrektor techniczny Grabowski – człowiek starej daty, w okularach jak denka od butelek, prawdziwy inżynier „jakich dzisiaj już nie ma” (jak mawiał dyrektor) albo „bywali ale się zesrali” (jak mawiał Maliniak). Do tego Adaś jako „agent z placu boju”.

- No i co, Panowie, powiecie – jak zwykle dyrektor zawieszał głos w nieokreślonej grozie – zostawmy na chwilę kwestię JAK to się stało, pomówmy o tym CO DALEJ – jak zwykle odkrywczą myślą rzucił szef.

- Piękny szlak – rozmarzył się Grabowski – żebyśmy my mieli fundusze żeby tak remontować, to by się jeszcze pożyło. Szynobusem 120 jak obszył...

Gduby wzrok mógł zabijać to Grabowski leżałby już trupem. Dyrektor chrząknął głośno.

- Ja tutaj nie chcę zachwytów nad technologią tylko rzeczowej oceny sytuacji i rady co teraz mamy z tym zrobić.

Zapadła cisza, słychać było tylko szum projektora i stukot desczu o parapet. Burczek obrócił się na fotelu i wycelowawszy swój tłusty paluch w Adama, wypalił z pełnej burty.

- Panie Adasiu, pan jesteś NA PEWNO świetnie zorientowany, jakie są szacunki co do podróżnych na tej linii – uśmiechnął się triumfująco, że „zadał młodemu bobu”. Ale Adaś odrobił zadanie domowe

- Panie dyrektorze, to nie jest takie proste. Do Lidzbarka skończyliśmy jeździć w 96-tym, do Sągnit w 91-szym, a dalej to linia od wojny nie istniała. W tamtych czasach nie robiliśmy badań ilości podróżnych, nikt się wtedy tym nie interesował – stare czasy – Adaś uśmiechnął się jak gdyby tym samym dokonując pochwały „nowych czasów”, jakżesz lepszych od tych „starych” - jedyne co mamy to ostatnie bardzo luźne statystyki ruchu do Lidzbarka, które nie były optymistyczne. Dlatego zamknęliśmy linię, ale – szczerze powiedziawszy – rozkład był fatalny i szlakowa również.

Wszyscy przez chwilę trawili otrzymaną informację.

- Czyli jeździć się nie opłaca jak zamknęliśmy w 96-tym – rzucił smętnie dyrektor, zupełnie od niechcenia w stronę Pani Natalii – Pani Natalio?

- Ehhhm, hmmm... Musielibyśmy policzyć, do Lidzbarka może jeszcze by się coś dało wyczarować, dalej na pewno nie. Ale – szczerze powiedziawszy – nie sądzę. Wojewoda ma z nami na pieńku, obiecał nas … - pani Natalia zaczerwieniła się mocno.

- Obiecał powywieszać nas za jaja – skomentował chłodno Burczek spiorunowany wzrokiem przez Stępienia.

- No, ehmmm, właśnie, nie dostaniemy stamtąd ani złotówki więcej i pilnują każdej minuty naszego spóźnienia. Lidzbark nic nie dołoży bo biedny jak mysz kościelna, po drodze nic większego nie ma.

- No i zdecydowanie nie mamy czym jeździć – dorzucił smutnym tonem Grabowski – każdy szynobus województwa w trasie, my nic takiego nie mamy, a przecież nie puścimy SU42 z Bh-ami bo się nie opłaca. No chyba, że będziemy jeździli drezyną Maliniaka...

Dyrektor zatopił się w swoich myślach, Burczek bawił się długopisem, Grabowski szkicował jakieś skomplikowane obliczenia w swoim nieodłącznym notatniku, Pani Natalia gumowała coś zawzięcie na jednym ze swoich rozlicznych papierów. Słowem – wspaniała narada na szczycie. Taką piękną w swojej prostocie naradę zburzył nagle Adam, który nie mógł wypaść gorzej.

- Jeżeli mogę, Panie Dyrektorze, mam pewien pomysł – Dyrektor popatrzył się na Adasia jak na małpę, która wyskoczyła z pudełka, ale nic nie mówił więc ten kontynuował – może mnie Pan Dyrektor wyrzucić z pracy ale spróbowaliśmy ile da się po tej linii jechać – dyrektor tylko machnął ręką - wyciągnęliśmy 90-kę, podejrzewam, że lekki pojazd da radę spokojnie stówą. Zbadamy parametry linii, to się okaże. Zrobiłem małe badanie, jakbyśmy się przyłożyli to województwo z naszym wsparciem mogłoby dostać dofinansowanie z Unii na dwa szynobusy. Zrobią je nam w „Pesie” na przyszły sezon, mamy znajomości. Kilka par na tych dwóch pojazdach można by przygotować, jako zapas polsata z bonanzą – Andrzej rozkręcał się jeszcze bardziej – Mamy też tych wariatów z Węgorzewa niedaleko, mają dwa parowozy do remontu. Jak nam wypożyczą albo podarują jeden to wyremontujemy oba, jednym oni będą jeździć u siebie, a drugi puścimy na Lidzbarka. W sobotę i w niedzielę, wagony jakieś się zabytkowe skombinuje, powinno się dużo ludzi z Olsztyna zebrać, może i z Warszawy to się koszty remontu zwrócą. Ja już wstępny kosztorys przygotowałem – Adaś promieniejąc z dumy wręczył dyrektorowi estetycznie przygotowaną teczkę.

Dyrektor w zadumie popatrzył na Adama, przyjął teczkę bez słowa i otwarł przelatując wzrokiem zawartość. Burczek patrzył na młodego jak na kretyna, Grabowski jak na idącego na śmierć.  Zdziszewska nie patrzyła. Gumowała.

- Świetnie Panie Adamie, dobra, przejrzę to w najbliższym czasie. Na teraz koniec spotkania, proszę o zastanowienie się wszyscy nad tą sytuacją. To tyle. Pana dyrektora Burczka poproszę o pozostanie jeszcze na chwilę.

Wszyscy poza Burczkiem wyszli. Dyrektor wstał z fotela, przeszedł się parę razy tam i z powrotem po salce, wreszcie wpatrzył się zamyślonym wzrokiem w okno. Burczek, dalej bawiąc się długopisem, z kpiącym wzrokiem przeglądał materiały młodego.

- I co ty na to? - obudziło go pytanie dyrektora.

- Zdzichu, to jest piękne jako praca magisterska, śliczne jako materiał do pochwalenia się komuś na grupie dyskusyjnej w Internecie, ale ja najchętniej zawiesiłbym to w kiblu. Chociaż nie, papier za śliski.

- Czyli co, rozumiem, że według ciebie najlepiej byłoby linii nie otwierać?

Burczek roześmiał się gardłowo.

- Nie tego nie powiedziałem. Jak jej nie otworzysz to zaraz jakiś oszołom grzecznie zapyta się dlaczego nic nie robimy z wyremontowaniem za cholera wie czyje – niech będzie na teraz boskie – środki, linią. Zaczną się pytania, dochodzenie „a czemu nie, a czemu tak”. Zaraz znajdzie się jakiś dupek, który powiewając swoją zieloną flagą dojdzie do wniosku, że kolej jest „ekologiczna” i należy jeździć, a za co – to go już nie obchodzi. I nikt nie będzie chciał słuchać tego, że jest to wyraźny cud, że linia jest nowa, ale każdy będzie wieszał po nas psy.

- Więc co? Otworzyć? Przecież nie mamy czym i za co jeździć. I ludzi nam brakuje, wszyskich wysysa ten pieprzon prywaciarz, który jeździ już do Fromborka i Morąga.

- ZLIKWIDOWAĆ!!! Nie otwierać. Rozebrać. Piękne tory, przydadzą się na remonty gdzie indziej – teraz Burczek był w swoim żywiole – ludzie miejscowi to buce, nikt się nie będzie skarżył. Linia podrzędna, zlikwidowana już dawno, kogo to obchodzi. Jeszcze prowadząca znikąd donikąd. Zetrzeć pieprzony Lidzbark raz na zawsze z kolejowej mapy. Zacząć od jutra.

Dyrektor znowu chodził tam i z powrotem jakby bił się z własnymi myślami. Burczek zirytowany przewracał kartki opracowania Adama.

- Parowóz, idiota. Może, kurwa, jeszcze konie ściągniemy i rydwany. Tak, rydwanami, kurwa, będziemy do Lidzbarka jeździć. Co za idiota...

Dyrektor się zatrzymał.

- Teraz słuchaj mnie, Staszek, bardzo uważnie. Przygotujesz mi na jutro piękne opracowanie. Ma się w nim znaleźć wniosek tego idioty Tylickiego, że linia jest niebezpieczna dla okolicznych mieszkańców, zwierząt gospodarskich, łosi, bobrów, Unii Europejskiej, nieważne. Wszystko mi jedno co tam napisze, i tak tego nikt nie przeczyta. W każdym razie mamy mieć piękny dupochron, Ty to potrafisz. Potem dopilnujesz tego buca Maliniaka, żeby ściągnął WSZYSTKIE ekipy, które mamy. WSZYSTKIE. Ta linia ma za tydzień nie istnieć, ma zostać rozebrana do ostatniego kawałka. Jesteś osobiście za to odpowiedzialny. Jak ktoś zacznie w tym grzebać, wysyłasz go do mnie. OK?

Burczek zerwał się jakby mu ubyło ze 20 lat. I już go nie było. Dyrektor od razu lepiej się począł, dzień wreszcie zaczął nabierać rumieńców. Teraz można było naprawdę zabrać się za to co lubił, a czekało na niego mnóstwo fajnych tematów. Jak na przykład wybór wzoru malowania ich własnych lokomotyw z kilku narzuconych przez Górę. Pogwizdując pod nosem ruszył do swojego gabinetu...

***

Rozbiórka linii zaczęła się planowo od granicy. Ciężki sprzęt wyrywał nowiusieńkie szyny, kastrował podkłady ze śrub, dezelował coś co przed chwilą było wspaniałym szlakiem, który nagle wyrósł w środku niczego na przekór wszystkim. Maliniak czuł się tak jakby on sam sobie nożem coś wyrywał, ale mus to mus – pracował równo poganiając swoich podopiecznych. W pierwszy dzień udało się unicestwić 10 km toru.

***

Nazajutrz ciężki sprzęt pojawił się u wjazdu na Lidzbarską linię tylko po to żeby odbić się od zardzewiałego przekrzywionego kozła oporowego zagradzającego wjazdu do lasu na chłopa wysoko. Tuż za kozłem siedział na kamieniu Maliniak mający minę jakby mu ktoś umarł, trzymający w rękach czapkę i zsiniałymi ustami powtarzający „Jezus Maria...”. Ekipa stała długo trzymając narzędzia w rękach. Bardzo długo...

***

Przed Jezioranami z toru podniosła się postać. Zatoczyła się, otarła krew z nosa i w milczeniu, chwiejnym krokiem, odbijając się od drzew i potykając na podkładach, ruszyła w stronę Lidzbarka...

***

W Lidzbarku Warmińskim siedział na peronie stary zawiadowca Jerzy Okoń i płakał żewnymi łzami wpatrzony w zdezelowaną szczerbę toru prowadzącego w stronę granicy. Ostatni raz tak płakał w ubiegłym roku jak zmarł mu przyjaciel, z którym przez ostatnie 65 lat chodzili na piwo.


***

Minister transportu roztrzęsionymi ze zdenerwowania rękami przerzucał świetne kolorowe zdjęcia robione najwyraźniej z drzewa ukazujące ekipę Kolei demolującą dopiero co wyremontowany tor. Nawet na statycznych zdjęciach widać było niecodzienny pośpiech.

- Ja tym skurwysynom pokażę, ja ich kurwa zdezintegruję... – mruczał do siebie doczytując ostatnie akapity listu podpisanego „Adam Górczak”. Jeszcze czytając, sięgnął po telefon – Pani Zosiu,  wiceminister od kolei do mnie. NATYCHMIAST.

***

Burmistrz Lidzbarka Warmińskiego miarowymi krokami chodził po gabinecie dyktując swojej nowej sekretarce Monice MAILA do ministerstwa. Ta sekretarka to nie lada gradka, zdarzyła się młoda wykształcona dziewczyna, dwa języki, super obyta z komputerem, która zgodziła się tu pracować za te marne grosze - wróciła w rodzinne strony bo jej hobby to … malarstwo pejzaży. Nawet jej komputer nowy kupili, nawet się – cholera – dobierać do niej nie wypadało, grunt, że wszyscy burmistrzowie naokoło zielenieli z zazdrości.

- … kolej regionalna jako nośnik, który pozwoli na rozwój niewielkich miejscowości… zapewni dojazd do miast powiatowych ludziom dojeżdżającym do pracy... weekendowe przejazdy retro i okolicznościowe imprezy... domagamy się natychmiastowego zbadania sytuacji kolei w Lidzbarku Warmińskim... odpowiedzialne za dewastację okolicznej kolei osoby powinny zostać pociągnięte do odpowiedzialności...

***

Zacinający deszcz walił po szybach, jego delikatny stuk przypominał mu zabawy z dzieciństwa gdy na stole w starym domu w kuchni bawił się grysikiem przesypując go z garnka do garnka. Dziwne myśli sprzed lat spowodowały, że zrobiło mu się nieco cieplej mimo szalejącego za oknem jesiennego dżdżu, który wciskał do dworcowej poczekalni macki chłodu przez nieszczelne futryny drzwi. Nieznajomy opatulił się szczelniej starym futrem, nacisnął głębiej na oczy czapkę i, zagubiony gdzieś bardzo daleko w swoich myślach, delikatnie przez zęby zaczął gwizdać motyw z "Janosika". Stacyjny zegar tykając z niezmienną cierpliwośią nieuchronnie zmierzał ku 22-giej, o tej porze nic przez Ornetę już tego dnia nie miało zamiaru jechać – mokry od deszczu całun wieczoru opatulił stację, tory, semafory i - zdawałoby się - cały świat...

Kuba z Komorowic
25 stycznia 2009 roku, Warrington, Wielka Brytania

Jak ktoś lubi tego typu tematy - polecam opowiadania Covalusa. Tylko, ostrzegam, ja wsiąkłem na łaaaadne kilka godzin...

3 lutego 2014

Światełko w tunelu

Na pięknej Wyspie nie da się żyć bez samochodu - to już chyba kiedyś mówiłem. Samochód służy głównie do dwóch celów: 1) łupienia jego właściciela z kasy, 2) stania w korku. Oprócz tego można go użyć do kilku zupełnie nietypowych celów jak na przykład: 1) dojechanie gdzieś, 2) zaparkowanie gdzieś. Jak natomiast ktoś spadnie ze schodów na łeb albo nażre się za dużo angielskiej kiełbasy polanej sosem miętowym (o nim poniżej), może wpaść na bardzo idiotyczny pomysł, że samochód - który czasami się psuje - można naprawić.

Cóż, jeżeli spotkacie takiego osobnika, róbcie co możecie żeby spróbować przywrócić go do rzeczywistości. Nie wiem - obijcie, urżnijcie, wyślijcie do angielskiego urzędu, wszystko jedno. Szkoda żeby się męczył.

Nasz samochód zaczął od czasu do czasu pomrugiwać czerwonym światełkiem poduszki powietrznej. Jechał dzielnie dalej, po zgaszeniu silnika mu przechodziło, działo się to rzadko - w sumie można byłoby olać (byłoby to zgodne z wieloletnią tradycją Imperium). No tak, ale ja jestem inny. Przecież "jak się zjebało" to "można naprawić". Ponieważ nie mam ani czasu, ani wiedzy, ani miejsca, ani ochoty na bawienie się z czymś takim - wymyśliłem (głupi stary osioł), że ktoś mi to naprawi za moje ciężko zarobione pieniądze. Pojechałem więc najpierw do dilera Mazdy w Reading sądząc, że "oni się przecież znają to szybko to załatwią".

Zajechałem, wytłumaczyłem o co chodzi i zobaczyłem mniej więcej coś takiego...

Hmmm...

Dowiedziałem się między innmi, że "tego się nie naprawia", że "to niesamowicie ciężko zdiagnozować" oraz tak naprawdę "powinienem wymienić auto na nowe bo to się psuje". Czyli typowa próba opisania promu kosmicznego przez niewielki szczep troglodytów. Ale mechanik w końcu zajrzał do środka, co zajęło mu dwie doby. Po czym zmył się do domu na tydzień (miał "bardzo ważne sprawy rodzinne") a niunia przekazująca mi auto stwierdziła, że to "na pewno trzeba wymienić kontroler za 400 funtów bo auto wie że skręcam i wtedy przygotowuje się na wypadek". Na moje nieśmiałe pytanie czy odtąd mam tylko jeździć prosto i wtedy gwarantowane jest, że nie będę miał wypadku, nikt nie raczył odpowiedzieć. Pozbierałem się i pojechałem do domu.

Na kolejny bój ze światełkiem wyruszył lokalny mechanik. Zrobił 30 km autem, stwierdził, że się zaświeciło, pogrzebał w kablach, z dumą godną zdobywcy "Grand Prix Wystawy Drobiu Kudzewo-Piotrowięta" oznajmijł, że już się nie zaświecało i, że "gotowe". Po 30 metrach od niego wszystko się powtórzyło - a jak. Dyskusja przypominała próbę nauczenia słupa elektrycznego fizyki kwantowej i obfitowała w stwierdzenia "właściwie to już stare auto" (7 lat), i "wie pan, to się nie za bardzo opłaca" oraz moje ulubione "trzeba byłoby pogrzebać, rozebrać fotel żeby to znaleźć". Chciałoby się powiedzieć "no tak głupi leniwy kretynie, jesteś tutaj od tego jak dupa od ..." - no wiadomo. Ale zamiast tego stwierdziłem, że zostawię im auto na dzień a oni się rozejrzą i zadzwonią. Rozglądali się. Dwa dni. Nie zadzwonili ani razu. Ja za to siedem razy. Za każdym razem się pytając czemu nie dzwonią i czy auto gotowe. Na pierwsze pytanie uzyskując odpowiedź "                     ". Na drugie: "nie". Pojechałem stamtąd.

Światełko świeciło...

Trzeci garaż (tutaj "mechanik" nazywa się "garażem" - pewnie dlatego, że jedyne co potrafi to trzymać auta pod dachem) ruszył do walki z impetem. Pomierzył, posprawdzał i stwierdził, że trzeba wymienić ... część według mnie zupełnie nie związaną z błędem, który pokazywało auto. Kwitując to stwierdzeniami typu "tak, mieliśmy to już dziesięc razy", "to jest piętnaście minut roboty" i "nie takie rzeczy tutaj". Cóż, stwierdziłem, nie znam się. Wymienili. Nawet szybko. Tylko dwa dni. Wyjechałem od nich i po 10 minutach obserwowałem świecące światełko...

Człowiek powinien po czymś takim pojechać do pierwszego sklepu ogrodniczego, kupić tam siekierę i spokojnie zamordować rzeczonych "mechaników". Może wtedy następny imbecyl zastanowiłby się nad tym wszystkim swoją górną dupą. Ale nie, niestety tą wojnę z brytyjską ignorancją, poziomem usług piętnaście metrów poniżej dna Rowu Mariańskiego i postępującą znieczulicą ludzi nie reagujących na dymających ich w kółko zewsząd "usługodawców", przegrałem.

Sprzedałem samochód "ze światełkiem". Nowy (odpukać) na razie nie przejawia podobnej czkawki.

Co do wspomnianego wcześniej sosu miętowego - to trzeba tutaj przyjechać żeby to zobaczyć (a czy spróbować - to już nie wiem). Nie jesteem specjalistą od kulinariów, ale postaram się to opisać. Otóż sos miętowy to jest coś co się wymiata zmiotką spod kosiarki po przejechaniu całego ogrodu a co jest mieszaniną przemoczonej zmielonej trawy, fragmentów dżdżownic, sponiewieranych ślimaków i jakiegoś przygodnego "prezentu" od psa sąsiada. To wszystko podane jest w miseczce i zalane roztworem nasyconym ... cukru. Pachnie... Nie, przepraszam, złe słowo. Napierdziela miętą i przypalonym cukrem tak, że się niedobrze robi. Podobno da się to jeść polawszy tym mięso, ale ja się poddałem. Można to znaleźć w każdym sklepie i w każdym pubie. Wygląda tak:

Cóż, smacznego. I niech wam światełko nie świeci
Wyspiarz

P.S. Poprosiłem Anglików żeby powiedzieli "dżdżownica". Powiedzieli. "Eeee.... gbśdźśbźio.. źbźdźgzio... bźbdźgśbziovneeca. Good?"