Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

3 lutego 2014

Światełko w tunelu

Na pięknej Wyspie nie da się żyć bez samochodu - to już chyba kiedyś mówiłem. Samochód służy głównie do dwóch celów: 1) łupienia jego właściciela z kasy, 2) stania w korku. Oprócz tego można go użyć do kilku zupełnie nietypowych celów jak na przykład: 1) dojechanie gdzieś, 2) zaparkowanie gdzieś. Jak natomiast ktoś spadnie ze schodów na łeb albo nażre się za dużo angielskiej kiełbasy polanej sosem miętowym (o nim poniżej), może wpaść na bardzo idiotyczny pomysł, że samochód - który czasami się psuje - można naprawić.

Cóż, jeżeli spotkacie takiego osobnika, róbcie co możecie żeby spróbować przywrócić go do rzeczywistości. Nie wiem - obijcie, urżnijcie, wyślijcie do angielskiego urzędu, wszystko jedno. Szkoda żeby się męczył.

Nasz samochód zaczął od czasu do czasu pomrugiwać czerwonym światełkiem poduszki powietrznej. Jechał dzielnie dalej, po zgaszeniu silnika mu przechodziło, działo się to rzadko - w sumie można byłoby olać (byłoby to zgodne z wieloletnią tradycją Imperium). No tak, ale ja jestem inny. Przecież "jak się zjebało" to "można naprawić". Ponieważ nie mam ani czasu, ani wiedzy, ani miejsca, ani ochoty na bawienie się z czymś takim - wymyśliłem (głupi stary osioł), że ktoś mi to naprawi za moje ciężko zarobione pieniądze. Pojechałem więc najpierw do dilera Mazdy w Reading sądząc, że "oni się przecież znają to szybko to załatwią".

Zajechałem, wytłumaczyłem o co chodzi i zobaczyłem mniej więcej coś takiego...

Hmmm...

Dowiedziałem się między innmi, że "tego się nie naprawia", że "to niesamowicie ciężko zdiagnozować" oraz tak naprawdę "powinienem wymienić auto na nowe bo to się psuje". Czyli typowa próba opisania promu kosmicznego przez niewielki szczep troglodytów. Ale mechanik w końcu zajrzał do środka, co zajęło mu dwie doby. Po czym zmył się do domu na tydzień (miał "bardzo ważne sprawy rodzinne") a niunia przekazująca mi auto stwierdziła, że to "na pewno trzeba wymienić kontroler za 400 funtów bo auto wie że skręcam i wtedy przygotowuje się na wypadek". Na moje nieśmiałe pytanie czy odtąd mam tylko jeździć prosto i wtedy gwarantowane jest, że nie będę miał wypadku, nikt nie raczył odpowiedzieć. Pozbierałem się i pojechałem do domu.

Na kolejny bój ze światełkiem wyruszył lokalny mechanik. Zrobił 30 km autem, stwierdził, że się zaświeciło, pogrzebał w kablach, z dumą godną zdobywcy "Grand Prix Wystawy Drobiu Kudzewo-Piotrowięta" oznajmijł, że już się nie zaświecało i, że "gotowe". Po 30 metrach od niego wszystko się powtórzyło - a jak. Dyskusja przypominała próbę nauczenia słupa elektrycznego fizyki kwantowej i obfitowała w stwierdzenia "właściwie to już stare auto" (7 lat), i "wie pan, to się nie za bardzo opłaca" oraz moje ulubione "trzeba byłoby pogrzebać, rozebrać fotel żeby to znaleźć". Chciałoby się powiedzieć "no tak głupi leniwy kretynie, jesteś tutaj od tego jak dupa od ..." - no wiadomo. Ale zamiast tego stwierdziłem, że zostawię im auto na dzień a oni się rozejrzą i zadzwonią. Rozglądali się. Dwa dni. Nie zadzwonili ani razu. Ja za to siedem razy. Za każdym razem się pytając czemu nie dzwonią i czy auto gotowe. Na pierwsze pytanie uzyskując odpowiedź "                     ". Na drugie: "nie". Pojechałem stamtąd.

Światełko świeciło...

Trzeci garaż (tutaj "mechanik" nazywa się "garażem" - pewnie dlatego, że jedyne co potrafi to trzymać auta pod dachem) ruszył do walki z impetem. Pomierzył, posprawdzał i stwierdził, że trzeba wymienić ... część według mnie zupełnie nie związaną z błędem, który pokazywało auto. Kwitując to stwierdzeniami typu "tak, mieliśmy to już dziesięc razy", "to jest piętnaście minut roboty" i "nie takie rzeczy tutaj". Cóż, stwierdziłem, nie znam się. Wymienili. Nawet szybko. Tylko dwa dni. Wyjechałem od nich i po 10 minutach obserwowałem świecące światełko...

Człowiek powinien po czymś takim pojechać do pierwszego sklepu ogrodniczego, kupić tam siekierę i spokojnie zamordować rzeczonych "mechaników". Może wtedy następny imbecyl zastanowiłby się nad tym wszystkim swoją górną dupą. Ale nie, niestety tą wojnę z brytyjską ignorancją, poziomem usług piętnaście metrów poniżej dna Rowu Mariańskiego i postępującą znieczulicą ludzi nie reagujących na dymających ich w kółko zewsząd "usługodawców", przegrałem.

Sprzedałem samochód "ze światełkiem". Nowy (odpukać) na razie nie przejawia podobnej czkawki.

Co do wspomnianego wcześniej sosu miętowego - to trzeba tutaj przyjechać żeby to zobaczyć (a czy spróbować - to już nie wiem). Nie jesteem specjalistą od kulinariów, ale postaram się to opisać. Otóż sos miętowy to jest coś co się wymiata zmiotką spod kosiarki po przejechaniu całego ogrodu a co jest mieszaniną przemoczonej zmielonej trawy, fragmentów dżdżownic, sponiewieranych ślimaków i jakiegoś przygodnego "prezentu" od psa sąsiada. To wszystko podane jest w miseczce i zalane roztworem nasyconym ... cukru. Pachnie... Nie, przepraszam, złe słowo. Napierdziela miętą i przypalonym cukrem tak, że się niedobrze robi. Podobno da się to jeść polawszy tym mięso, ale ja się poddałem. Można to znaleźć w każdym sklepie i w każdym pubie. Wygląda tak:

Cóż, smacznego. I niech wam światełko nie świeci
Wyspiarz

P.S. Poprosiłem Anglików żeby powiedzieli "dżdżownica". Powiedzieli. "Eeee.... gbśdźśbźio.. źbźdźgzio... bźbdźgśbziovneeca. Good?"




Brak komentarzy: