Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

Odgrzewany kotlet 1

Wpis z mojego starego bloga, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Warrington. 
BRYTYJSKIE ROZWIĄZANIA TECHNICZNE, part 1
piątek, 12 czerwca 2009


Usiadłam do tego posta, bo się zdenerwowałam. Kurde, no, mogłam paść jak mucha!

Wzięłam się za sprzątanie chałupy, bo nawet mnie się to czasem zdarza. Zaczęłam od części kuchennej - i tu czynności są dosyć oczywiste. Pozbierać, co do zmycia, wywalić, co do wywalenia, umyć kuchenkę, przetrzeć blaty... Zatem umyłam, przetarłam, odwróciłam się do zlewu, by zmyć gary. Zmywam, coś mi wali siarkowodorem... Coraz mocniej wali, obwąchałam zlew, naczynia w nim i obok, sprawdziłam, czy mi coś nie 'dojrzewa' w koszyku z warzywami. NIC. A siarkowodór daje coraz intensywniej. W końcu coś mnie tknęło, wyłączyłam radio i usłyszałam ssssyk... Gaz się ulatniał, i to nie anemicznym ciurkiem, a z całej siły. Pomijam, że do bezwonnego metanu dodaje się tu wonnego, za to trującego siarkowodoru (wszystko jedno na co człowiek zemrze, na wybuch, przez uduszenie czy zatrucie). Istotne jest, że ktoś zaprojektował moją kretyńską kuchenkę gazową tak, że wystarczy lekko trącić ścierką kurek, a on się rozkręca na cały regulator i wypuszcza w atmosferę co tam ma. Grrr! Tym razem jeszcze nie zeszłam, poprzednim - jak da się zauważyć - też, ale kiedyś mogę nie mieć szczęścia...
(Kurki jak kurki, nic szczególnego, ale dlaczego nie dodano blokady? Możliwości odkręcania po naciśnięciu?)

Moją najulubieńszą rzeczą w kuchni jest pralka. Dość powszechnie jest wiadome, że tu pralki stoją w kuchni. Trudno się dziwić, bo łazienki są zazwyczaj wielkości psiej budy i żadne luksusowe urządzenia się w nich nie mieszczą. U mnie stoi koło zlewu i jest to logiczne - odpływ brudnej wody. Ale ze zlewu korzysta się bardzo często, a to, co z niego wypływa, to nie jest bynajmniej źródlana woda... Moja pralka ma taki fajny myk, że nie działa w niej syfon. Bo za mała różnica wysokości chyba. No i podczas mycia garów brudna woda przelewa się do pralki... Na ratunek został wezwany tutejszy 'fachowiec', przyszedł, zobaczył urządzenie i powiedział, że zabudowanych to on nie naprawia. I poszedł. Nie jestem w stanie dostrzec różnicy między pralką za drzwiczkami od szafki a taką luzem. Kuba pomyślał i wymyślił, że trzeba zamocować zawór - ale w B&Q (tutejszej Castoramie) go nie znalazł. Cóż, od półtora roku po myciu garów wypompowuję z pralki ścieki, a potem jeszcze ją płuczę. Myślę, że tu mój mąż za mało się starał, ale nie wnikam, bo to nie moje mieszkanie - aczkolwiek my płacimy za wodę...
(Pralka z wodą po myciu garów)

Następna rzecz, która sprawia mi kupę radości, to czujnik dymu. Wystarczy lekko podsmażyć cebulę i zapomnieć otworzyć przy tym okno (wyciąg kuchenny jest, ale nie działa bez otwarcia okna, to kolejna ciekawostka). Pierwszy raz czujnik włączył wycie po kilku dniach mojego tutejszego życia, Kuba był w pracy, a ja pichciłam. Nagły ryk przyprawił mnie o wstrząs i atak paniki, nie wiedziałam, co to jest, jak wyłączyć i czy nie dzieje się coś poważnego. Nie znałam języka, nie wiedziałam, jak wołać o pomoc i do kogo się zwrócić. Dlaczego nie wpadłam w totalną histerię, nie mam pojęcia. Skojarzyłam potem to wycie z opowieściami Mieszczyków, wyłączyłam gaz i otworzyłam okno. Po paru minutach przestało wyć, ale co przeżyłam, to moje... Teraz już nieco przywykłam, ale gdy zaczyna wyć w momencie, kiedy trzymam patelnię z wrzącym olejem, przeklinam kretyńskie przepisy BHP.
(Oprócz funkcji ostrzegawczej, czujnik posiada niewątpliwe walory estetyczne... Oto główna dekoracja sufitu...)

Następna z moich ulubionych rzeczy to kontakty. Już kiedyś o nich pisałam - że mają pstryczki pozwalające wyłączyć urządzenie bez wyciągania wtyczki z gniazdka. Raz sobie dzięki temu rozmroziłam lodówkę, ale z lodówką to w ogóle była grubsza sprawa i znowu oparło się o 'fachowca'. Mianowicie kiedyś otworzyłam górne drzwi, do chłodziarki - światła niet... No to kopnęłam głupiego grata - światło się pojawiło. Włączył się agregat, pomruczał chwilę, światło zaczęło mrugać, zgasło... I tak parę razy, nie wiadomo o co chodzi, przybył 'fachowiec'. Wyciągnął lodówkę z zabudowy (ten przynajmniej próbował, nie?), ostukał, pomierzył coś fachowym urządzeniem i powiedział, że to agregat i że on wymieni za 120 funtów plus koszta robocizny. Nie mogliśmy o tym sami zadecydować, umówiliśmy się na zaś, po rozmowie z właścicielką mieszkania. Ale po wsunięciu na miejsce okazało się, że lodówka działa jak należy. No to super. Po kilku dniach zastałam w szufladach zamrażarki wodę po uszy i pływające w tym szczątki. Kuba się wnerwił, sam odsunął lodówkę i odkrył, na czym polega problem. Lodówka tylną częścią opierała się o kontakt do którego była włączona, i pstrykała sobie przełącznikiem... Poruszona odsuwała się nieco, więc zaczynała działać, potem drgania przenosiły ją bliżej kontaktu. Wystarczyło zalepić plastrem...
(Oto moje włączniki, dwa do kuchenki, jeden do wyciągu nad nią. Prosto zamocowane, prawda?)

I jeszcze jedna rzecz, tym razem szerszego zasięgu, ale w kuchni też występuje. Tutejsze przepisy wymagają, żeby we wszystkich pomieszczeniach, w których przebywają ludzie, były przeciwpożarowe drzwi i zamykały się automatycznie. Zatem przy każdym przechodzeniu z kuchniosalonu do sypialni musiałabym mocować się z dwojgiem ciężkich drzwi... Przepisy przepisami, drzwi same wracają na miejsce, zatem w każdym markecie można kupić takie coś z plastiku do podpierania. Można kupić bardziej dekoracyjne, widziałam drewniane w kształcie krasnoludków i grzybków, ale to przerost formy nad treścią. U mnie wystarczają takie:Temat tutejszej technologii nie został wyczerpany, ale na razie dam spokój, żeby nie było, że tylko narzekam. Dzisiaj było o fragmencie mieszkania, a konkretnie o nibykuchni. Następne pomieszczenia scharakteryzuję, gdy znowu się na coś wnerwię ;-)

Brak komentarzy: