Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

5 marca 2013

Fahofffcy

Kuba rano zadzwonił, że do niego zadzwonili z agencji, gdzie wynajmujemy mieszkanie. Powiedzieli, że za lada moment przyjedzie ichniejsza 'złota rączka' przyciąć nam krzaki w ogrodzie.

Usłyszałam i struchlałam. Z panem 'Don't worry, I'm a professional' miałam już do czynienia kilka razy - gdy naprawiał przewrócone ogrodzenie (piłował betonowy słupek na naszym trawniku piłką do metalu), gdy palił jakieś śmieci na moim koperku oraz gdy malował ogrodzenie, a przy okazji rośliny wzdłuż niego... Powyższe zdanie wygłosił podczas piłowania słupka i od tej pory mu nie ufam.

Galopem poleciałam do ogrodu sprawdzić, jakie szkody pan może wyrządzić, profesjonalnie ścinając krzaki. Okazało się, że spore, aczkolwiek głównie sentymentalno-estetyczne, gdyż ogród zakwitł mi w krokusy i porósł innym potencjalnym kwieciem, które osobiście utykałam w ziemi jesienią. Pozabezpieczałam, co mogłam:

(Pod doniczkami i pudełkami poukrywane krokusy i reszta towarzystwa.)

Pan skończył przycinać. Wcześniej, pamiętając jego niszczycielskie zapędy i mój niewinny koper, zapytałam, czy zamierza toto palić, bo akurat na grządkach jeszcze ugór, więc mi nie szkoda. Pan powiedział, że nie, że wywiezie to vanem. Co prawda vana z nim nie stwierdziłam, tylko jakieś stare kombi, no ale wedle woli.

Pół godziny temu przyszedł z zapalonym papierosem w paszczy i poprosił o ogień, bo on nie ma, a zamierza palić gałęzie...

--
Druga dzisiejsza przygoda z fahofffcem to rozmowa telefoniczna. W sprawie Internetu, bo BT namówiło nas na lepszy i od tej pory działa gorzej. 'Gorzej' oznacza, że są przerwy w dostawie, co się - a jakże - objawia brakiem dostępu. Nie ma żadnych reguł, kiedy i jak długo będzie przerwa. Źle zaczęło się dziać zaraz po przeniesieniu nas na światłowód, potem, po kilku rozmowach z helpdeskiem, przyszedł pan i 'naprawił', a teraz od trzech dni jest stopniowo coraz więcej coraz dłuższych przerw.

Gdy jedna z przerw trwała już ponad pół godziny, zdecydowałam się zadzwonić na numer serwisowy BT. Niechętnie, gdyż gdy dzwoniłam poprzednim razem, trafiłam na pana z indiańskim akcentem i połowę czasu trwania konwersacji zajęło mi proszenie go o powtórzenie kwestii. No, ale brak okna na świat... Zadzwoniłam. Trafiłam na pana z indiańskim akcentem... Przepuścił mnie przez tą samą procedurę, co poprzednio (znaczy, na klęczkach, ze słuchawką przyciśniętą do ucha ramieniem, resetowałam black box z trzeba niebieskimi lampkami, z których na nieszczęście środkowa nie była  niebieska, tylko pomarańczowa. Resetowałam white box z trzema zielonymi lampkami, z których na nieszczęście środkowa mrugała albo w ogóle nie świeciła... Przysięgałam panu (nadal na klęczkach), że wszystkie kable, w tym żółty, są wetknięte prawidłowo i w te kolorowe boxy, i w komputer, i w dodatku telefoniczno-internetowe gniazdko na ścianie nie zostało uszkodzone przypadkiem (jest za szafką). Wróciłam do kompa i tłumaczyłam panu, że nie, naprawdę nie działa Internet, nawet jak wpiszę www.google.uk.com*, mam tylko stronę providera z informacją, że broadband się wypiął i można go cmoknąć. Pan poprosił mnie o cierpliwość, więc byłam cierpliwa. Włączył mi  Beethovena, chociaż przez telefon to wcale nie jestem pewna, bo może był to Cliff Richard w wersji instrumentalnej. Przeczekałam. Pan powiedział, że coś jeszcze musi sprawdzić i poszedł sobie, ale tym razem nie włączył mi (na szczęście) muzyczki. Jak wrócił, to po to, by z żalem stwierdzić, że niestety nie jest w stanie zdalnie rozwiazać mojego problemu i że prosi mnie o cierpliwość, bo teraz będzie umawiać mnie z technikiem. Znowu, mać, włączył mi tę durnowatą muzyczkę i siedziałam ze słuchawką przyciśniętą do zdrewniałego ucha, aż w końcu radosnym tonem oznajmił, że kolejny fahofffiec przyjdzie jutro między ósmą a trzynastą. Tadam, skończyłam rozmowę. Sprawdziłam na wyświetlaczu - trwała równo trzydzieści trzy (33!) minuty.

I wywalczyłam tyle, że najprawdopodobniej jutro znowu, jak półtora tygodnia temu, przyjdzie gościu; pogrzebie coś w gniazdku na ścianie, w białym i czarnym pudełeczku, potem pojedzie do skrzynki z kablami na rogu ulic (albo do pubu, cholera go wie), wróci i powie, że już działa. I będzie działało. Kolejne trzy dni...

A Net wrócił, jak tylko skończyłam rozmowę z helpdeskiem i zadzwoniłam do Kuby, żeby się poskarżyć. Od tej pory padł już ze cztery razy.

--
Ehehe, wyjrzałam przez okno do ogrodu. Profesjonalista siedzi w kucki i podnieca ogień. Tfu, nawet go jeszcze nie wzniecił...
--
Ehehehehe, profesjonalista zapukał w drzwiczki i powiedział, że gałęzie są za świeże i nie chcą się palić, więc on jutro przyniesie coś, co to puści z dymem. Uprzedziłam go, że zapowiadają deszcz, ale jakoś się tym nie zmartwił. A pewnie, to ja mam w ogrodzie dwie sterty śmieci, nie on...
--
*Jakbym wpisała prawidłowy adres, to też by nie działało!

Brak komentarzy: