Wczoraj był poniedziałek. To się
niestety zdarza, nawet na Wyspie gdzie ludzie mają tendencję do odsuwania
problemów na bok, zamiatania pod dywan albo topienia na pełnym morzu przy
pomocy balistycznych pocisków z głowicami nuklearnymi – byle się nimi nie
zajmować. Wsiadłem sobie wesoło do swojego samochodu i pomknąłem do pracy.
Mam do roboty ok. 35 km i ta
podróż zajmuje między 45 a 198239081902321 minut. Nie mogę po prostu pojechać
do roboty najkrótszą / najwygodniejszą drogą między moim domem, a biurem; o
nie. To byłoby za proste na Wyspie. A mianowicie między moim domem, a biurem, w
którym pracuję istnieje coś co powoduje, że taka podróż zakończyłaby się
wynikiem bliższym tej wyższej liczby. To coś to RZEKA. Tak, w kraju, który
prawie zawojował świat, wymyślił kolej i skonstruował Condorde’a (to, że
budowali go również Francuzi to przecież nieprawda i potwarz) nie da się zbudować mostu. Nie i koniec. Reading ma ponad
dwieście tysięcy mieszkańców, cała aglomeracja prawie czterysta tysięcy, obok
leży dziewięciomilionowy Londyn i całe miasto używa … dwóch mostów przez
Tamizę. Dwóch. Wąskich. Może wystarczały one dwieście lat temu dla okolicznych
kmieciów piechotą i boso, osłów ciągnących dwukółki i okolicznościowych
przejazdów drużyny lokalnego księcia jadącej spuścić komuś wpierdziel; ale na
pewno nie wystarczają teraz. Reading zaczęło się więc starać o NOWY most przez
rzekę i – jak zwykle – dostało odpowiedź “tak, most jest potrzebny, wiemy, ale
chwilowo nie ma funduszy”. Jak gdyby sytuacja normalna, ale te starania
rozpoczęto w roku … 1924-tym. Już wtedy wszystkie dwanaście samochodów w Reading
było w stanie spowodować korek w wąskim centrum. Teraz – jest masakra. Więc ja
jeżdżę do roboty naokoło miasta żeby ominąć gigakory formujące się w całym
mieści. Jeżdżę drogami szerokości motocykla, przez czyjąć stodołę, jakieś
krzaki, ostępy, po czyichś psach i “Imperium C” żeby tylko było puściej. Po
czym przekraczam rzekę po prywatnym moście (za który się płaci, ale – na
szczęście – nie trollom i niedużo) i przeciskam się przez wąskie uliczki dwóch
wiosek, które na dobra sprawę nie wystarczyłyby dla większej wycieczki
rowerzystów. Prywatny most rdzewieje na potęgę i się pomału wali więc
zaplanowano jego wymianę (na 2012-ty), ale “chwilowo nie ma funduszy”. Poza tym
wszyscy zapomnieli, że żeby wymienić most trzeba najpierw rozebrać stary, a
dopiero później zbudować / wstawić na miejsce nowy. To “później” jest tutaj
kluczowe, bo pozostawiłoby pewnie na trzy lata okoliczną ludność (w tym mnie) z
następującymi opcjami przebycia Tamizy: wpław, balon, tratwa / czółno, armata
strzelająca ludźmi, koń (Kmicic potrafił, to co – ja nie przepłynę?) albo
podkop. Jednym słowem – infrastruktura komunikacyjna na Wyspie kwitnie i
naprawdę zastanawiam się ileset lat musi upłynąć żeby ktoś zaczął coś z tym
robić.
Dojeżdżam wczoraj do uroczej
wioseczki Whitchurch-on-Thames, jeszcze po tej “złej” stronie rzeki, i staję na
końcu megakora. Kora, który nigdzie nie jedzie, nigdzie się nie przesuwa – po
prostu jest. Istnieje. Pomysł przejechania przez to przypomina mi dziecięcą
zabawę układanką gdzie 24 plastikowe kwadraty trzeba było ułożyć po kolei
przesuwając je po 25 polach – jako dzieciak wiedziałem, że “jest jakieś
rozwiązanie ale za cholerę nie wiadomo jak do niego dotrzeć”. Szukałem obrazka czegoś takiego na Internecie ale poległem - teraz dzieci bawią się innymi rzeczami - "posadź go na nocnik i daj mu tableta to się uspokoi". Wracamy do megakora. Mieszkańcy (no bo
nie kierowcy; autem się kieruje jak ono jedzie) kora próbują na drodze
uprzejmych negocjacji poprzedzonych grzeczną wymianą zdań na temat pogody i
imienia przyszłej córki następcy tronu ustalić w jaki sposób dwie ciężarówki mają się minąć w miejscu mającym 2.5
jarda (przepraszam wszystkich, ten kraj tak ma) szerokości i do tego nie
rozjechać klombów, doniczek i uroczych płotków po obu stronach. Po prawie
godzinie i przebyciu może 500 jardów (przywykniecie do tego; my musimy) i RZEKI
(yes! yes! nareszcie!) docieram do miejsca gdzie widzę przyczynę megakora. Jest
nią zajebitna dziura wykopana w jezdni żeby usunąć - jak się później
dowiedziałem - wyciek gazu. Ma, nie przesadzę, chyba z 1.5 na 1.5 metra i sięga
prawdopodobnie niebotyczny metr w głąb planety. Obsługa katastrofy
technologicznej to 3 mieczysławów prostych wyposażonych w jedną starą
furgonetkę, morze czasu i filozoficzne nastawienie do problemu przemijania; bo
na pewno nie dziury w rurze gazowej; to mają serdecznie w imperialnej doopie.
Wszystko blokuje PÓŁ pasa na odcinku PIĘĆ metrów.
Dobra, “wyrwałem się na otwartą
przestrzeń pianę z pyska tocząc”. Wypadam na “puste” - dobra, OK, późno dzisiaj
więc bredzę - drogi i rura do pracy. Znowu kilka kur, traktorów, czyjeś podwórko
pokonane bokiem – inaczej się nie da w normalnym czasie nigdzie dojechać. Docieram
lekko wkurwiony (jeszcze nie zmutowałem całkiem w Wyspiarza) i lekko zmarznięty
do pracy, a tam…
Wszyscy wyglądają jak ekipa
Amundsena dzień przed dotarciem do bieguna. W biurze temperatura wesoło zmierza
w okolice 8 stopni celsjusza (odczucie subiektywne – minus 800 – na Wyspie tak
jest) i powoli zaczyna sublimować szron z okien - od wewnątrz - podgrzewany
wiosennym słońcem grzejącym na Wyspie tylko nieco słabiej niż na Plutonie. Pytam
grzecznie co się stało i dostaję prostą odpowiedź: “Ogrzewanie nie działa. Ale
w centrum konferencyjnym [to jest sąsiedni budynek] hula!!!”. “Więc czemu tam
jeszcze nie siedzimy?”. “Bo padła sieć bezprzewodowa”. Cóż, pomysł pracowania z
cieplutkiego wnętrza auta też upadł bo nie da się podpiąć do wirelessa, a
zasięg sieci komórkowej jest dobry tylko gdzieś w dwóch trzecich drzewa stojącego
na środku sąsiedniego pola I tylko jak się wisi głową w dół - norma na Wyspie.
Odkrywcza myśl “No to można pracować z domu” też mi szybko przeszła, bo nasz
domowy Internet wyłącza się co pięć minut na pięć sekund wywalając mnie z
każdego zdalnego połączenia, strony czy czegokolwiek. I nikt nie potrafi go
naprawić, a centrum obsługi klienta naszego dostawcy jest we wschodnim Bombaju
i – sądząc po fachowości obsługi i jakości dostarczonych usług – obsługiwane
jest przez stado pawianów i kilka kur, ale chorych. OK, siadam i zaczynam
walić zgrabiałymi paluchami w klawiaturę wyciągając chyba z 200 znaków na
minutę - byle szybciej bo cieplej.
Jest!!! Nadciąga ratunek!!!
Przed
biuro z fasonem zajeżdża furgonetka ze szczerzącym się optymistycznie napisem
na burcie “Central Heating Service” *). Cóż, to
jest bardzo mylące stwierdzenie na Wyspie bo często naprawa centralnego
ogrzewania sprowadza się do stwierdzenia, że nic się nie zepsuło. Nic się nie
zepsuło bo nie mogło jak nie ma centralnego ogrzewania – tak jest ciągle w
jeszcze wielu domach tutaj. Jak się do tego doda okna z pojedyńczymi szybami,
po których z obu stron płynie woda i formuje się szron – dostaje się obraz
Twardych Wikingów Północy, którzy może sporo wiedzą o różnych rzeczach, ale na
pewno nic o centralnym ogrzewaniu. Dobra, wchodzi dwóch mietków prostych
poruszających się wolniej niż kontynent po drugiej stronie Kanału (kanału
nazywającego się English Channel; Kanału La Manche nie ma, a jeżeli jest to pewnie
na Mauritiusie i to dawno zasypany) stwierdza, że “zajrzą”. Zaglądają. Po dwóch
godzinach stękania dostajemy informację “Bojler sjebałsa”. Jakiegokolwiek
pytanie o możliwość naprawy czegokolwie ma na Wyspie taki sens jak
zastanawianie się kiedy rząd obniży podatki, spadnie cena paliwa albo wybudują
nowy most w Reading. Pytamy więc grzecznie kiedy można oczekiwać nowego bojlera
tylko po to aby – po odczekaniu dwóch rozmów telefonicznych – dostać odpowiedź
“Jak dobrze pójdzie – w poniedziałek”. PRZYSZŁY, kurwa, poniedziałek. Co – w
języku Wyspiarzy – oznacza “Jak jesteś emigrantem to czekaj za dwa tygodnie,
jak urodziłeś się tutaj – wiesz, że za trzy jak wszystko dobrze pójdzie. A
nigdy wszystko dobrze nie idzie”. Rzucenie pomysłu podskoczenia do lokalnego
odpowiednika Castoramy, zakupienia bojlera, jego zamontowania i przetestowania
w – powiedzmy – trzy godziny spowodowałby pewnie jedynie natychmiastowe
wezwanie pogotowia do autora tegoż pomysłu albo wysłanie go do okolicznego pubu
“na pinta i posiedzenie aż mu przejdzie”.
Cóż, moja firma jest całkiem w
porządku; organizujemy więc na jutro baterię elektrycznych słoneczek i pracę w
domu kogo tylko się dało.
Zastanawiam się ile takie pół
poniedziałku kosztowało gospodarkę Wyspy. Pewnie po miesiącu takiej jazdy i
wachlarzu awarii bojlerów usuwanych tygodniami w okolicznych firmach starczyłoby
pewnie na ten cholerny most w Reading.
“Just relax mate; cheer up. Do
you fancy a pint?” **)
I jak tu nie kochać Wyspy…
*) Naprawa centralnego ogrzewania
**) Po prostu wyluzuj stary; głowa do góry. Może piweczko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz