Już kiedyś
pisałem jak wesoło jeżdżę do pracy na Wyspie – przez stepy akermańskie,
oczerety i bagna godne Florydy żeby tylko ominąć pochłaniające całą okolicę
giga-kory. Trudniej jeździ się już chyba tylko na Syberii i pod ostrzałem
wroga. Po długim planowaniu, morderczych testach i wyczerpujących próbach
wypracowałem sobie wreszcie hiper-ekspresową trasę, na której jestem w stanie w
szczycie formy osiągnąć średnią nieco ponad 30 km/h. Jak tak się dobrze na to
popatrzy, to jest wręcz rewelacja – więcej niż zdezelowany Ursus albo średnio
chory koń. Idziemy z postępem (tylko, cholera, dokąd).
Lokalne władze i
centralna grupa dywersyjno-zaczepna znana powszechnie pod nazwą „rządu”
ustaliły niesamowicie aktywny sposób poradzenia sobie z problemami komunikacji
na Wyspie – olać. Wszyscy urzędnicy założyli, że ludzie pozbędą się
śmierdzących, katastrofalnie niewygodnych i zupełnie nieporęcznych samochodów
na rzecz komunikacji publicznej, w której z reguły ktoś właśnie puścił długiego
obfitego bąka, a ktoś inny testuje jak długo można się nie myć a ludzie się
jeszcze nie odsuwają marszcząc nosy. Cóż, podróżowanie komunikacją publiczną na
pewno jest niesamowicie ekscytujące i eleganckie; jest z tym tylko kilka
zupełnie drobnych i pomijalnych problemów. Po pierwsze komunikacji publicznej w
Jukeju z reguły nie ma dokładnie tam gdzie jej potrzeba. Po drugie jak już jest
to z reguły i tak jej nie ma bo dowolna jej forma (a zwłaszcza autobusy) jeżdżą
jak się im żywnie podoba. No dobra, nie do końca – pilnują się bardzo żeby nie
jeździć tak jak jest napisane na rozkładzie. Po trzecie i tak nie wiadomo gdzie
wsiąść i wysiąść, bo nikt nigdy nie wpadł na to żeby gdziekolwiek opublikować
listę przystanków – z reguły podaje się pierwszy, coś w środku i ostatni. Po
czwarte część kursów zamiera o godzinie 16:00, no bo wszyscy już przecież
siedzą w domu i oglądają filmy żrąc czipsy z octem. Po piąte – jak taki na
przykład autobus jest pełen (a rzadko jest) to kierowca do środka nikogo nie
wpuści. „Noł plejs” brzmi wyrok. Nie „jakoś się zmieścimy”, nie „proszę
państwa, proszę się posunąć”. Nie. „Tu ze tri”. Po szóste jak się nie ma w
miarę wyliczonego pieniążka za przejazd – też się nigdzie nie pojedzie choćby
taszczyło się skrzynkę złota albo czarną kartę kredytową „American Express”. Po
siódme – ta sama linia potrafi jechać do jednego z wielu celów 17-ma różnymi
drogami (każdy kurs inną) żeby było łatwiej dotrzeć na pewno tam gdzie się nie
chciało. Są jeszcze inne pomysły – jak choćby zbudowanie drogi tylko dla
autobusów (tutaj to się zwie „basłej”) w szczerym lesie bo przecież ruch jest
taki, że głowa mała akurat w tym miejscu albo wybudowanie nad tym basłejem
kładek dla pieszych, pod którymi nie mieszczą się piętrowce (które tutaj są
wszędzie).
Taki na przykład
dojazd do biura mojej firmy. Jest, owszem, przystanek 200 metrów od biura.
Autobus pojawia się tam ... dwa razy dziennie. O 10 rano wioząc 3 dzieciaki do
szkoły w najbliższym mieście (reszta jest wieziona samochodami, ale o tym za
chwilę) i z powrotem o 16 wracając z owymi 3-ma dzieciakami. Najbliższy w miarę
normalny przystanek (autobus co godzinę jak akurat ma ochotę) jest 6 km dalej. Kolej
uznano za niepotrzebną i zamieniono na łąkę na początku lat siedemdziesiątych. Czyli
mogę spokojnie przyjechać do roboty konno, na łyżwach, przylecieć balonem albo
wystrzelić się z działa – nie ma problemu.
Zatem zostaje
tylko cholerne auto…
Tutaj drobna
uwaga co do dzieciaków i wożenia ich do szkoły. Kraj jest tak niebezpieczny, że
dzieciak nie może do szkoły pojechać tutejszym gimbusem (który z reguły
przypomina najbardziej wypasione liniowce polskich pekaesów) a już sama myśl na
posłanie kurdupla na rowerze albo na piechotę jak ma 300 metrów mogłaby posłać
rodziców do pierdla. Więc każdą pociechę wozi się autem, najlepiej 6-metrowym
Audi Q7 palącym 25 litrów na setkę („producent w katalogu podał 6.25 przy
spokojnej jeździe”) „bo bezpiecznie”. Efekt jest taki, że jak nadchodzi czas wakacji
albo ferii w szkołach – drogi pustoszeją do akceptowalnego poziomu i da się
żyć. Moje pierwsze wnioski były dosyć ciekawe jak zwróciłem na to uwagę.
Pierwsza myśl była taka, że Anglia to bogaty kraj i uczniowie jeżdżą sobie do
szkoły własnymi samochodami. Nawet 5-latkowie. Po spędzeniu jakiegoś czasu na
Wyspie skłaniałem się jednak ku wnioskowi, że to raczej 70% społeczeństwa wciąż
uczęszcza do szkoły podstawowej. Na złożenie wniosku „zamknijmy więc szkoły”
jeszcze nikt nie wpadł, ale nie założyłbym się, że tak się wkrótce nie stanie.
Więc jadą ekologicznymi SUVami mamusie odwrócone do ubabranej emememsami
pociechy wypruwającej z kogoś flaki na swoim tablecie; mamusie, które zwracają
uwagę na wszystko tylko nie to, co się dzieje na drodze. Startują ze świateł z
opóźnieniem tylko trzech cykli, za to hamują dwa metry za późno za czymkolwiek
co jedzie przed. No i – zapomniałem – gwarantowana prędkość maksymalna podczas
każdego deszczu (co nie jest tak niespotykanym zjawiskiem w tym kraju) to 17
km/h.
W tym wszystkim
jakoś się trzeba znaleźć żeby dotrzeć do roboty. Ja wykorzystuję dla zmylenia
wroga most przez Tamizę, o którym wszyscy zapomnieli. A zapomnieli, bo należy
do prywatnej firmy i przejazd przez niego kosztuje dramatyczną kwotę 40 pensów
(ok. 2 PLN). I tak sporo, bo – jak głosi oficjalny komunikat (tylko z XVIII
wieku) przejazd przez most kosztuje „pół pensa za każdego pieszego, owcę, dzika
lub świnię oraz dwa pensy za każde koło przejeżdżającego powozu” – autentyk,
ten kraj tak ma. Zatem za 40 pensów od auta (wypada po 10 pensów za koło) to
kompletne zdzierstwo i nikt sobie tym mostem doopy nie zawraca. Więc sprawa byłaby
kompletnie idealna gdyby nie to, że most ma z górą 100 lat i powoli zmierza w
kierunku dna Tamizy, nad którą (na razie jeszcze) stoi. Więc firma – właściciel
mostu – ogłosiła jego wymianę na nowy. Cóż, jak sobie policzyłem ile tych
40-pensowych opłat trzeba zebrać na wymianę mostu to wyszło mi, że trzeba
składać do koopki pi razy drzwi 1000 lat na most o 100-letniej żywotności. Na
takich odkrywczych metodach opiera się gospodarka Wyspy.
Niestety pewnego
pięknego deszczowego dnia przeczytałem przerażony w Internecie, że pieniądze na
wymianę mostu SĄ. Nie wiem skąd, nie wiem jak, ale będzie budowany nowy most.
Świetnie, wreszcie jakaś drogowa inwestycja. Okej, ale wszyscy zapomnieli o
jednym drobnym fakcie – niestety nie ma miejsca żeby postawić na raz dwa mosty –
stary żeby sobie ludzie jeździli i właśnie budowany nowy. Zatem trzeba najpierw
rozgwiździć stare barachło, a potem w pocie czoła stawiać nowy. Co to oznacza w
rzeczywistości Imperium? A mianowicie sąsiednie przeprawy są jakiś pierdyliard
mil w górę rzeki w wiosce przez którą dawniej nie mogła przejechać fura z
sianem bo się nie mieściła i dwa pierdyliardy mil w dół rzeki w Reading gdzie
średni czas oczekiwania na przejazd przez rzekę wynosi 2 tygodnie (jak nie ma
szkół – 15 sekund – naprawdę mnie to rozwala). Rozwalenie mostu oznacza, że
wioska po północnej stronie Tamizy (nawiasem mówiąc – jedno z najładniejszych
miejsc w okolicy - Whitchurch-on-Thames) zostanie bez: 1) lekarza, 2) straży
pożarnej, 3) dostępu do komunikacji kolejowej (stacja kolejowa jest po drugiej
stronie rzeki), 4) dostępu do komunikacji autobusowej (jeżeli w ogóle jakąś
stwierdzono), 5) większości sklepów, 6) większości miejsc pracy. Natomiast
wioska po południowej stronie nie będzie miała dostępu do: 1) największej
szkoły, 2) największego w okolicy pracodawcy – BP – który ma w okolicy swój dział
badawczo-rozwojowy, 3) najlepszych pubów (to pewnie wywołało kilka miejscowych
manifestacji).
Słowem – życie jak w IX wieku przedzielonym naturalną barierą
nie do przebycia. Kiedy nowy śliczny most zostanie oddany? Podobno na wiosnę
2014, ale jak to się uda to ja nazywam się Rusałka Amelka a Anglicy pokochają się
jutro z Francuzami na zawsze. Miejscowe władze potraktowały pytania i pretensje
swoich mieszkańców stwierdzeniem, że „wszystko jest pod kontrolą”. Jasne, że
jest pod kontrolą. Rzeki. Jak 1000 lat temu…
Na koniec - zdecydowanie
najśliczniejszejsza uwaga odnośnie wymiany mostu jest taka, że „w okresie od
listopada 2013 do marca 2014 zostanie zamknięta również rzeka”. Hmmm… W mojej chorej wyobraźni już zobaczyłem tysiąc
chińskich „water managers” przelewających wiadrami Tamizę sprzed mostu – za most.
Niekończący się sznurek małych czerwonych chińskich wiaderek. Ale, chwila,
chwila!!! Gdyby to było tak zorganizowane – dałoby się tamtędy PRZEJECHAĆ.
Niestety, dotyczy to tylko ruchu na rzece, nie rzeki. Ech…
Z różnych
ciekawych pomysłów jak przebywać niebotyczną rzekę o szerokości 50 metrów bez
pomocy mostu, wybrałem dwa najlepsze:
Na koniec - winowajca całego zamieszania:
A tak niewinnie wygląda...
2 komentarze:
Przeprooooowadźcie się na drugą stronę rzeki :D Inwestycja pewnie się zwróci za kilka tygodni :P
I co tam slychac po obu stronach rzeki? Many wszak wiosne 2014? Udalo sie oddac most?
Prześlij komentarz