Ten blog jest o WYSPIE. WYSPIE, na której sobie mieszkamy. WYSPIE fascynującej, pięknej i niesamowitej. WYSPIE, na której znajwiska wymykają się jakiejkolwiek wiedzy, nauce i zdrowemu rozsądkowi...

24 maja 2013

Dlaczego na Wyspie morduje się piekarzy

Jadę sobie do pracy i słucham radia. Radia w Anglii są albo fatalne, albo jeszcze gorsze. Za wyjątkiem łykendów kiedy nie da się w ogóle słuchać szlamu sączącego się z głośników. No ale coś trzeb robić w aucie oglądając dupę tego samego samochodu w tym samym miejscu od ostatnich piętnastu minut.

Oczywiście - radio jak to radio - wysysa resztki szarych komórek i powoduje dziedziczne zdebilenie z przemieszczeniem bombardując stekiem idiotycznych konkursów dla kretynów i krzykliwymi reklamami zaprojektowanymi przez stado głuchych koczkodanów. Na Wyspie jednak trafiają się w radiu czasami nieco dziwniejsze kawałki - a mianowicie krótkie spoty fundowane przez rząd mające na celu uświadomienie społeczeństwa. Jest to dosyć niespotykane w Polsce, ale tutaj zdarza się często. Mają one z reguły postać mniej więcej taką "Idź na uniwerstytet, ucz się, będziesz zarabiał kupę kasy a inaczej zostaniesz na zawsze imbecylem i będziesz naprawiał rury od sraczy". Cóż, pomijając to, że dla sporej części społeczeństwa jest zdecydowanie za późno, a dla jeszcze większej grupy naprawienie rury od sracza stanowi zdecydowanie zbyt poważne wyzwanie, trudno odmówić takim pomysłom jakiegoś głębszego sensu.

Więc jadę i słucham jednego takiego spotu dotyczącego bezpieczeńtswa na drogach. Jak to często tutaj się zdarza, angielski artykułowany przez Anglików przypomina raczej wzmożone tarło jeży albo tokowanie chorego wielbłąda i człowiek zaczyna się zastanawiać czy przypadkiem w Polsce nie uczył się złego języka.
Słyszę więc coś takiego: "Syerti byejkers are kilt łor jindżert jewry dej łon rołds". No dobra, siedzę i trawię. Po zastosowaniu filtrów sygnałowych z radzieckich łodzi podwodnych i bardzo dowolnym tłumaczeniu na polski dostaję "Trzydziestu piekarzy codziennie ginie lub jest rannych na drogach".

Hmmm...

Cholera. No dobra, to co sprzedaje się w tutejszym sklepie i nazywa "pieczywem" to jest prawdopodobnie materiał na odrębny artykuł. Dość powiedzieć, że "wyroby" umieszczone na półkach marketu tam gdzie w Polsce można kupić kiepski chleb i waciane bułki, powinny być albo szybko i bezzwłocznie zutylizowane przez zakład odpowiedzialny za recyclying materiałów niebezpiecznych dla zdrowia i życia człowieka albo przeniesione na odpowiednie regały w tutejszej "Castoramie" (nazywającej się "B&Q") z reguły opisane "Materiały ociepleniowe" albo "Wycieraczki pod drzwi", ewentualnie "Pożywki dla roślin". To miękkie, ciastowate, klejące się do podniebienia, wypełniające i rozsadzające żołądek, kompletnie oklapciałe albo spleśniałe po 7 minutach od kupienia gówno oferowane tutaj jako pieczywo nie da się przyrównać do niczego. Jedyne co da się zjeść po wytłumaczeniu sobie, że nic innego nie ma, to miejscowa i jakże tradycyjnie Angielska une baguette.

Fajnie, ale żeby od razu uganiać się za piekarzami i ich za to mordować? Fakt, sam czasami mam ochotę niejednemu "jebnąć" albo zwyczajnie kopnąć go w dupę za delikatesy, które nam funduje, ale żeby ich kasować? Rozjeżdżać samochodem? Jakoś ciężko mi to pasuje do flegmatycznych Anglików i ich poglądów, że "Kuchnia angielska nie jest taka zła. Mimo tego, że wszystkie narody poza Anglikami zgodnie twierdzą, że takiego badziewia jeszcze nigdy nie jedli. Jest inna".

Więc kombinuję o co chodzi z tymi biednymi "Syerti byejkers". I tutaj olśnienie. Nie "byejkers" tylko BIKERS (co powinno być czytane "bajkers"). Trzydziestu motocyklistów. Nie piekarzy w odwecie za gumofilcowe "bułki" i watoszklany "chleb".

W sumie szkoda. Może gdyby ktoś zamordował tutaj jakiegoś piekarza, a potem kilku kucharzy a już na pewno spore stadko masarzy - specjalistów od "kiełbasy" - zrobiłoby się tutaj trochę lepiej. Wtedy zostałby już "tylko" problem pogody, bo napierdziela deszczem właściwie od początku roku i jest +5*C...

Cóż, zapraszamy na WYSPĘ. :-)

22 maja 2013

Tradycja? Przeżytek?

Postanowiłam se torebkę uszyć, a co. Ze starego, sztruksowego płaszcza, bo co ma leżeć i się marnować. O, gupia ja.

Detalicznego projektu torebki omawiać nie zamierzam, ale sztruks po obmacaniu okazał się być za miękki, czyli torebka wyglądałaby jak wór ziemniaków, czyli że trzeba ją czymś usztywnić. Dla tych, co nie wiedzą - taki usztywniacz do tkanin nazywa się flizelina po polsku, a po angielsku nie wiem i wcale mnie to nie obchodzi. Na oko chciałam szukać po sklepach, a nie pytając. Zresztą, nawet gdybym wiedziała, nic by to nie zmieniło, lecz o tym później.

W sklepie w centrum, pod szumną nazwą 'Fabric' takiego cuda nie znalazłam. Poszłam więc do sklepu poza centrum, który nazywa się 'HobbyCraft' i który mówi, że ma wszystko do robótek ręcznych. Kłamie. Ma mnóstwo badziewia made in China, które się do niczego nie nadaje, trochę farb, parę koralików i innych elementów do wyrobu biżuterii, niezgorszą ilość różnokolorowych włóczek. Ale wybór tkanin żałosny.

Wracałam mocno wściekła, bo nie miałam pomysłu, co dalej, i okazało się, że przechodzę obok Jackson's Corner. To weszłam. O 'Jacksons of Reading' dowiedziałam się od mojej nauczycielki angielskiego, Mariamy, która nawet zawlokła nas kiedyś do środka, żeby pokazać najstarszą w UK - i działającą - pocztę pneumatyczną. Że niby kasjer wysyła gotówkę do obwarowanego pomieszczenia, gdzie żaden shoplifter się nie włamie. Nowoczesność, tylko - jak się okazuje - rodem z dziewiętnastego wieku. Sądząc z tego, co mają w środku, spoty reklamowe powinni wydrapywać na glinianych tabliczkach, ale nie - mają nawet stronę internetową, która wygląda równie powabnie, jak wnętrze :) Jeden z najbardziej nowych niusów (sprzed niemal roku) obwieszcza: 'JACKSONS IS READINGS OLDEST DEPARTMENT STORE, FOUNDED IN 1875 AND STILL OWNED AND MANAGED BY THE JACKSON FAMILY.
WHY NOT VISIT US TODAY. JACKSONS STILL OPERATE A LAMSON PNEUMATIC TUBE SYSTEM FOR ALL CASH PAYMENTS, THE LAST FULLY WORKING EXAMPLE TO BE FOUND IN A SHOP IN THE UK'. Ludzie głosują nogami, więc ten relikt zamierzano zamknąć z braku klientów, lecz wtedy pojawiły się wrzaski prostestu, by chronić tradycję (oraz strona internetowa, która miała udowodnić, że sklep stary, ale jary) i - póki co - Jacskon's Corner nadal stoi i nadal ma pocztę pneumatyczną oraz swoje departamenty, wszystko pokryte grubą warstwą kurzu.

No, ale weszłam przecież.

Wnętrze jest mocno pokrętne i zawiera w sobie - z tego, co ja dostrzegłam - DEPARTMENT z niewielką ilością badziewnych biustonoszy (bardzo drogie), DEPARTMENT z niewielką ilością torebek, których ja bym nie nosiła, ale moja świętej pamięci prababcia z radością; DEPARTMENT z czymś, co wyglądało jak poszewki na poduszki, DEPARTMENT z dużą ilością włóczek w kolorach mdłych, DEPARTMENT for man, DEPARTMENT, gdzie buty wystawili (kurde, niektóre bym nawet założyła, gdyby nie kosztowały np. 80 funtów, a ja nie dałabym za nie więcej, niż 40). No i DEPARTMENT, gdzie było napisane 'crafts'. Zeszłam po schodkach i znalazłam flizelinę.

No i zaczął się problem :)

Rozejrzałam się po DEPARTMENT, nikogo. Obmacałam, czy to, co znalazłam, to to, co chcę. Tak. No to jeszcze raz się rozejrzałam, nikogo... Więc wzięłam zwój tej flizeliny i myk myk po schodkach, do działu z włóczkami. Za ladą staruszka, na oko lat 75+ (nie nabijam się, powaga). Podeszłam z tą flizeliną, staruszka wpadła w popłoch i zwiała w tempie właściwym dla staruszek, ale skutecznie. Ja zdębiałam nieco, ale nic - rozejrzałam się po okolicy. Nikogo. Zrobiłam parę krokówi i zajrzałam za winkiel. Patrzę - pomyka inna staruszka, na oko lat 75+ (no, przysięgam, że nie mniej!). Na pewno z obsługi, nie klientka. Może to jakaś ciocia Jackson, albo prababcia, nie wnikam. The family store, może mają dużo starych kobiet w rodzinie... Pokazałam jej zwój flizeliny i powiedziałam, że chcę kupić metr tego. Staruszka wpadła w popłoch. Wzięła ode mnie ten zwój, popatrzyła z bliska, oddała mi, ale w połowie gestu zabrała z powrotem... Upewniła się, czy na pewno to chcę kupić i ile. No, mówię, metr. Niech będzie dwa jardy. Angielski system miar wcale jej nie uspokoił. Zniknęła na chwilę za winklem; myślałam, że nie wróci, ale wróciła - dzielna kobita. Powiedziała mi, że musi to uciąć. No jasne, że nie odgryźć. Zniknęła za innym winklem  (sklep jest naprawdę mocno pokręcony) więc poszłam za nią i zobaczyłam, jak konferuje z dwoma innymi staruszkami (75+, jak Mamę kocham!). Wróciła, uśmiechnęła się nerwowo, poszła za kolejny winkiel, zza którego wywlokła kobitę dla odmiany młodą, za to ciemnoskórą (może chodzi o zachowanie poprawności politycznej), pokazała jej flizelinę i powiedziała, że musi to uciąć. Ta młoda popatrzyła na mnie z najwyższą niechęcią i powiedziała 'aha'. Następnie wywlokła zza kontuaru nożyczki i (chyba) odmierzyły (wspólnymi siłami) ten oczekiwany przeze mnie metr (lub dwa jardy, nie sprawdziłam jeszcze). Po czym ta młodsza zaczęła to mozolnie ciąć i - no jak babcię kapciem! - odkrojenie metra (lub dwóch jardów) flizeliny zajęło jej nie mniej, niż 5 minut. Ja w tym czasie oglądałam różne badziewne torebki, bo to był DEPARTMENT od torebek.

Po odcięciu tego kawałka od głównego zwoju złożyły go i nastała nerwowa atmosfera. Znaczy, bardziej nerwowa, bo nerwowa już była wcześniej. Ja stałam z drugiej strony kontuaru i się uśmiechałam serdecznie, bo już wiedziałam, że to dla mnie cenne doświadczenie. Staruszeczka patrzyła się na złożoną w kostkę flizelinę, potem zaczęła kręcić zwojem, od którego odcięła ten kawałek, ale w końcu spod oka zaczęła nerwowo zerkać na mnie. Więc - wiedząc o co chodzi - powiedziałam, że  nie wiem, ile to kosztuje. I że mam nadzieję, że nie jest drogie. Hmm... Staruszka i ta młoda poszeptały coś do siebie, nacisnęły jakiś brzęczyk i przyszła żwawo kolejna kobita, w wieku - jak sądzę - 65+ (na oko więcej, niż moja Matula). Zaczęły we trzy coś konferować, z pomruków wyłapałam, że nie wiedzą, co to jest i jak to wycenić. Hmmm... Ta trzecia odważnie zapytała mnie o nazwę tegoż, ale z ubolewaniem powiedziałam, że nie mam pojęcia, jak toto się zwie po angielsku i podałam, jak to znam po polsku. Nie pomogłam, niestety... W końcu, po jakichś pięciu minutach ta żwawa strzeliła się w czaszkę i rzuciła jakąś nazwą - i ta najstarsza poleciała za winkiel, rzekomo, żeby sprawdzić cenę. Tyle, że ja wiem, że cena została wymyślona ad hoc - no już tak głupia nie jestem :D

Zatem ta najstarsza (z trzech zaangażowanych w obsługę mnie i mojej flizeliny sprzedawczyń) wróciła zza winkla, uśmiechnęła się tryumfalnie i zaczęła, UWAGA, wypisywać rachunek na bloczku, z użyciem kalki.

No jak babcię kapciem, kalki takiej fioletowej nie widziałam od dwudziestu lat.

Wypisała i powiedziała: trzy funty.

Uznałam, że to dobrze wydane pieniądze za kawałek sztywnej szmaty i atrakcje. Podałam staruszeczce 10 funtów i myślałam, że to koniec. Ale nie! Staruszka wygrzebała z szuflady metalową rurkę, do tej rurki wpakowała moje 10 funtów oraz wypisany przez siebie rachunek - i wsadziła to w ścianę. Uśmiechęła się nieszczerze (już wiedziała, żem obca, więc nie ma co się starać) i pozostałe panie również, więc i ja się uśmiechnęłam i tak stałyśmy uśmiechnięte przez dwie minuty, aż ściana zabrzęczała, staruszka wyjęła z niej rurkę, w której dla odmiany znajdował się rachunek oraz siedem funtów. Wręczyła mi to uroczyście, ja ciepło podziękowałam i tak się zakończyła moja przygoda.

I nie wiem dlaczego, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że wiele więcej niż moje trzy funty Jackson's The Family Store dzisiaj nie utargował.